Drodzy
w Sercu Jezusa, bracia i siostry!
Nad
główną bramą prowadząca do Oborskiego Sanktuarium znajduje się zabytkowa Pieta
– Figura Matki Bożej Bolesnej, Patronki tego świętego miejsca. Ta Pieta
umieszczona nad bramą wejściową przypomina jednocześnie, że Maryja od wieków
nazywana jest „przechodnią bramą do raju wiecznego”. Ona – jak najlepsza matka
– troszczy się o nasze zbawienie. Otacza opieką i wspiera swoim potężnym
wstawiennictwem w codziennej walce z naszymi słabościami i odwiecznym
nieprzyjacielem naszego zbawienia. Towarzyszy w trudach ziemskiej wędrówki i
przeprowadza bezpiecznie przez próg śmierci. Słusznie więc czcimy Ją jako
Patronkę Dobrej Śmierci, Furtę Rajską i Bramę Niebieską, bo wszelkie Jej staranie
zmierza do tego, by nas doprowadzić do Domu Ojca.
Drodzy bracia i siostry!
Każdy z nas ma świadomość, że będzie kiedyś musiał
przejść przez próg śmierci, choćby nie wiem jak bardzo chciał ten dzień od
siebie oddalić. Czas tego wydarzenia wybiera Bóg. To On jest Panem czasu. W
dzisiejszej Ewangelii Chrystus zwraca się do nas z wezwaniem: „Czuwajcie, bo nie znacie dnia ani godziny”.
Pan
Bóg nam o tym przypomina w różny sposób, w tym wyraża się Jego miłość do nas i
jego wielkie miłosierdzie.
Sześć
lat temu przecierając oczy ze zdumienia w jednej z gazet mojego rodzinnego
miasta przeczytałem nekrolog.
Dziennik
Bałtycki z dnia 26 kwietnia 2011 roku zamieścił nekrolog nieznanego mi
człowieka, w którym przeczytałem jakby o sobie samym:
„Z
głębokim żalem zawiadamiamy, że dnia 19 kwietnia 2011 r. zginął tragicznie Syn,
Brat i Przyjaciel śp. Piotr Andrzej Męczyński. Msza św. żałobna odprawiona
zostanie dnia 27 kwietnia 2011 r. o godzinie 12.00 w kościele pw. św. Michała
Archanioła w Gdyni. Pogrzeb odbędzie się tego samego dnia po mszy św. na
cmentarzu parafialnym przy kościele. Pogrążona w smutku rodzina”.
Byłem
w szoku. Odczytując nekrolog tego młodego człowieka, który zginął tragicznie na
drodze, pomyślałem momentalnie o mojej własnej śmierci. Dlaczego? Najpierw
dlatego, że ten nieznany mi człowiek miał nie tylko to samo nazwisko, ale nawet
dwa identyczne imiona i mieszkał w moim rodzinnym mieście Gdynia, gdzie i ja
się wychowałem.
Później
do Domu Matki Bolesnej w Oborach przyjechała jego schorowana mama Elżbieta,
wdowa. Dopiero tutaj dowiedziała się o kapłanie, który nosi te same dwa imiona
i nazwisko jak jej zmarły syn. Rozmawialiśmy ze sobą. Oczywiście, była także
zaskoczona i wzruszona. Jako kapłan starałem się, żeby była przede wszystkim
pocieszona i umocniona w swojej żałobie i niesieniu krzyża choroby.
Traktuję
to wszystko, jako wielką łaskę Boga, który delikatnie puka do drzwi naszego
serca i przypomina, że godzina Jego przyjścia się zbliża.
Czy
jestem przygotowany? To pytanie na które powinien odpowiedzieć sobie każdy z
nas.
Chrystus
Pan mówi: „Czuwajcie! Bądźcie gotowi, gdyż Syn Człowieczy przyjdzie w dniu i
godzinie, której się nie spodziewacie”.
Tak
naprawdę nie jest ważne kiedy Pan przyjdzie, ważnie jest abyśmy byli zawsze
przygotowani.
Siostra
Łucja, przekazicielka orędzia Pani Fatimskiej, podkreśla, że „wielką troską
Boga i Naszej Pani jest zbawienie ludzi i dojście do nieba; (…) tam też idą te
wszystkie dusze, które miały szczęście zejść z tego świata w stanie łaski,
czyli bez grzechu śmiertelnego”. Temu służy m.in. praktyka comiesięcznej spowiedzi
o którą prosiła Matka Boża w Fatimie.
Bł.
Siostra Marta Wiecka, młoda szarytka pracująca w szpitalu, w swoim dzienniku
duchowym napisała:
„Niech
naszą jedyną tęsknotą stanie się niebo, troska o taki stan duszy, by w każdej
chwili być gotową stanąć przed Bogiem”. Bardzo często młoda szarytka wyrywana
ze snu, biegła na salę szpitalną, by ulżyć ludzkiemu cierpieniu. Opatrując rany
chorego, pytała: „jak tam dusza?”
Dlatego
też na jej oddziale nikt nie umierał bez pojednania się z Bogiem.
Drodzy
Moi! Potrzeba, aby ta troska o wieczne zbawienie wypełniała też nasze serca,
abyśmy byli zawsze przygotowani, gdy Pan nadejdzie i zapuka do naszych drzwi.
Św.
Jan Bosko uczy: „Nie musimy koniecznie znać godziny naszej śmierci, aby dojść
do raju; musimy jednak się do tego przygotować, spełniając dobre uczynki. Dla
tego, kto ma spokojne sumienie, śmierć jest pocieszeniem, radością, przejściem
prowadzącym do wiecznego szczęścia”.
Pani
Fatimska wskazuje nam Niebo, jako cel naszej ziemskiej pielgrzymki i wzywa do
przeżywania codziennych trudów, choroby i wszelkich naszych ludzkich cierpień w
łączności z Chrystusem Ukrzyżowanym, w zjednoczeniu z Jego zbawczą Ofiarą,
która sakramentalnie uobecnia się na ołtarzu w każdej Mszy świętej.
Święty
Paweł przypomina nam dzisiaj, że z tej łączności z Panem, z tej komunii miłości
z Jezusem, rodzi się nadzieja zmartwychwstania i życia wiecznego.
„Jeśli
bowiem wierzymy, że Jezus istotnie umarł i zmartwychwstał, to również tych,
którzy umarli w Jezusie, Bóg wyprowadzi wraz z Nim. (…) Przeto wzajemnie się
pocieszajcie tymi słowami” – mówi nam dzisiaj św. Paweł.
Dlatego
ciągle odnawiajmy i umacniajmy naszą jedność z Panem, szczególnie poprzez
częstą komunię świętą.
„Kto
spożywa moje Ciało i pije moją Krew trwa we Mnie, a Ja w nim – mówi Chrystus.
Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w
dniu ostatecznym”. Każda nasza komunia święta na ziemi to zapowiedź i przedsmak
uczty weselnej w Niebie.
Drodzy
bracia i siostry!
We
wszystkich okolicznościach naszego życia pamiętajmy o celu naszej ziemskiej
pielgrzymki, którym jest Niebo i o tym, co nadaje prawdziwy sens i wartość
naszemu życiu.
Sługa
Boży kardynał Stefan Wyszyński powiedział: „Całe nasze życie tyle jest warte,
ile jest w nim miłości”.
Święty
Ojciec Charbel z Libanu, powie nam całkiem wyraźnie: „Miłość jest jedynym
atramentem, którym możesz cokolwiek zapisać na tym świecie, wszystko inne jest
kleksem na papierze”.
A
św. Jan od Krzyża, wielki hiszpański karmelita, przypomina: „pod wieczór życia
będziemy sądzeni tylko z miłości”.
Chodzi
tu o podwójne przykazanie miłości Boga i ludzi, jak dwie połączone belki
Chrystusowego krzyża. W świetle tego krzyża będziemy sądzeni w godzinie naszej
śmierci.
„Warunkiem
bycia gotowymi na spotkanie z Panem jest nie tylko wiara, ale i chrześcijańskie
życie pełne miłości dla bliźniego – podkreśla papież Franciszek.
–
Jeśli czuwamy i staramy się czynić dobro, czujni poprzez gesty miłości,
dzielenia się, służenia innym w potrzebie, możemy zachować spokój w oczekiwaniu
na przyjście oblubieńca. Pan może przyjść w każdym momencie, a także śmierć w
śnie nas nie przestraszy, ponieważ mamy zapas oliwy zgromadzony dobrymi czynami
każdego dnia”.
Dlatego
nie wolno nam marnować czasu ofiarowanego przez Opatrzność. Pamiętajmy o celu
naszej ziemskiej pielgrzymki, wypełniając pracowicie każdy dzień miłością do
Boga i ludzi. Do tego wzywa nas święta Teresa z Lisieux, gdy mówi: „By kochać
Cię, Panie, tę chwilę mam tylko, ten dzień dzisiejszy jedynie”.
„Nie
ma takich sytuacji, w których by jeszcze miłość nie miała czegoś do
powiedzenia” – przekonywał Prymas Tysiąclecia
„Naucz
mnie Panie miłości codziennej, co prosty uśmiech w dotyk Boga przemienia” –
pisze młoda karmelitanka z Gdyni.
Do
grona mądrych i roztropnych panien, wspomnianych przez Chrystusa w dzisiejszej
Ewangelii, należała Służebnica Boża Rozalia Celakówna, pielęgniarka pracująca
wśród chorych wenerycznie w jednym z krakowskich szpitali. Była zawsze
przygotowana na przyjście Boskiego Oblubieńca, bo codziennie spotykała Go w
chorych i ubogich, którym służyła. Jej piękne serce stało się lampą, która
zawsze świeciła dla Niego.
W
swoim dzienniku duchowym napisała: „Miłość musi kierować każdym mym krokiem, i
być w każdym tchnieniu, by wszystkie me czyny, poczynania, były przepojone
miłością. Miłość każe mi zapomnieć o sobie, pracować dokładnie i
bezinteresownie, służyć wszystkim, bez względu jak się na mnie zapatrują i jak
ze mną postępują”.
Zdobyła
zaufanie chorych, a Pan Jezus jej pracy szczególnie pobłogosławił: w czasie 20
lat jej służby, podczas jej dyżurów nikt nie umarł bez sakramentów. Przez dwa
tygodnie pielęgnowała 12-letnią dziewczynkę, której nikt nie chciał obsługiwać
z powodu nieznośnego fetoru. Prawie przez rok mieszkała w jednym pokoju z
pielęgniarką chorą na gruźlicę skóry i troskliwie ją pielęgnowała.
Potrzebującym chętnie dostarczała leków. Chorych wspierała radą i pieniędzmi.
Dla chorych na sali sprowadzała w porę kapłanów.
„Lekarzy darzę szczególną miłością – mówiła
święta Matka Teresa z Kalkuty. Wasz zawód jest także powołaniem – powołaniem
spełniania Bożej miłości, Bożej litości, Bożej mocy uzdrawiania cierpiących.
Bóg wybrał was do spełniania szczególnej misji. Być lekarzem oznacza gotowość
dotykania Boga w każdym cierpiącym, czy to bogatym, czy to biednym, bowiem
choroba dotyka wszystkich”.
Bł.
Władysław Strattmann, nazywany lekarzem ubogich, mówił
-
Kiedy jakiś pacjent do mnie przychodzi, jeszcze zanim go zobaczę, myślę o nim
jak o przyjacielu - powiedział kiedyś. To dlatego starał się znaleźć
wystarczająco dużo czasu, aby każdego ze swoich pacjentów cierpliwie wysłuchać,
a tych, którzy leżeli w jego szpitalu, podnieść na duchu łagodnym uściskiem
dłoni. Był to u niego całkiem naturalny odruch. Czuł się narzędziem Boga, miał
świadomość, że jako lekarz chce przywracać zdrowie nie tylko ciała, ale i
duszy.
Ten
ceniony okulista swój dzień pracy zawsze zaczynał i kończył modlitwą w
przydomowej kaplicy.
We
wspomnieniach rodziny można znaleźć opowieść jednej z ciotek Władysława o
pewnym biednym robotniku, który poparzył sobie oczy wapnem. Jedno oko stracił
od razu i wszystko wskazywało na to, że drugiego również nie da się uratować.
Wówczas lekarz z całą swoją liczną rodziną modlili się o ocalenie wzroku dla
biedaka. Kiedy Bóg wysłuchał ich próśb i udało się zapobiec utracie drugiego
oka, chory przyszedł pożegnać się ze swoim lekarzem. Wzruszony upadł na kolana
przed swoim dobroczyńcą. Ukląkł również Władysław i tak znalazła ich reszta
rodziny, jak klęcząc naprzeciw siebie, dziękowali Bogu za pomoc. Zanim się
rozstali, lekarz obdarował jeszcze robotnika nowymi butami i ubraniem.
W
swoim pamiętniku napisał: "Nawet jeśli urodziłbym się tysiąc razy, tysiąc
razy powiedziałbym mojemu Bogu: Panie, pozwól mi znowu zostać lekarzem, abym
mógł pracować dla Ciebie i Twojej chwały".
Podobne
świadectwo daje nam św. Józef Moscati, neapolitańczyk kanonizowany w 1987 roku.
Kariera
lekarska Giuseppe trwała 24 lata. Zmarł nagle 12 kwietnia 1927 roku, mając
zaledwie czterdzieści siedem lat. Jak każdego dnia, rano uczestniczył w Mszy
świętej i przystąpił do Komunii; później pracował w szpitalu. Po powrocie do
domu i zjedzeniu posiłku przyjmował pacjentów. Po południu źle się poczuł i
zmarł w fotelu w swoim gabinecie.
Jego
śmierć poruszyła wiele osób, w sposób szczególny najuboższych pacjentów, którzy
wielokrotnie doświadczyli jego troskliwości.
Moscati
starał się we wszelki możliwy sposób nieść miłosierdzie bliźnim, w których
oczami wiary rozpoznawał cierpiące Oblicze Pana. Wobec osób znajdujących się w
najbardziej trudnej sytuacji materialnej posuwał się aż do wkładania kilku
banknotów między recepty, albo pod poduszkę pacjenta, u którego wyczuwał ciężką
sytuację finansową, szczególnie, kiedy spostrzegł, że choroba powstała na
skutek niedożywienia. Czasami takich ludzi osobiście zabezpieczał w lekarstwa,
które przepisywał albo płacił za pobyt w szpitalu za tych, którzy nie mieli
takiej możliwości.
Można
go było wzywać nawet do dzielnic cieszących się złą sławą, ciemnych zaułków,
gdzie niebezpiecznie było ryzykować samemu, do tych ciemnych korytarzy, gdzie
zmuszony był wchodzić ze świecą - nie odmawiał nigdy. Jeśli ostrzegano go,
odpowiadał: "Nie powinno się bać, gdy się idzie czynić dobro".
Pewien
przyjaciel spotkał go wieczorem w Vomero, na placu Vanvitelli, z dala od zwykle
uczęszczanej trasy. Zapytał, co robi w tych stronach: "Wiesz - powiada
Moscati śmiejąc się - idę codziennie robić za spluwaczkę biednego
studenta". Chodziło o pewnego młodzieńca, który mieszkał sam w wynajętym
pokoju, chorego na gruźlicę już w fazie niezakaźnej. Jeśli gospodarze
dowiedzieliby się o tym, wyrzuciliby go na ulicę, zatem Moscati przychodził co
wieczór, żeby zabrać chusteczki pełne wydzieliny, a następnie spalić je, a na
ich miejsce pozostawić czyste.
W
domu Moscatiego, siostra, która opiekowała się domem, brała wszystkie jego
pobory i zarządzała nimi w taki sposób, aby zabezpieczyć godne życie,
przeznaczając resztę dla potrzebujących. Profesor wracając z wizyt przynosił
adresy biednych rodzin, które tam spotkał, przekazywał je siostrze i prosił o
zajęcie się nimi.
W
jednym z listów do pewnego kolegi Moscati pisze: "Błogosławieni jesteśmy,
my lekarze, jeżeli pamiętamy, że obok ciał mamy przed sobą dusze nieśmiertelne,
względem których posiadamy ewangeliczny nakaz, żeby kochać je jak siebie
samego".
Najmilsi
bracia i siostry!
Wszyscy
trwajmy wiernie przy Sercu Pana. Pamiętajmy o celu naszej ziemskiej
pielgrzymki, wypełniając pracowicie każdy dzień miłością do Boga i ludzi.
Rozpoznajmy
dzisiaj oblicze Chrystusa przychodzącego w przebraniu ubogiego i chorego brata,
abyśmy nie lękali się, gdy pod wieczór życia przyjdzie jako sędzia na swoim
tronie pełnym chwały. Każdego dnia bądźmy radosnymi świadkami Jego miłości oraz
nadziei sięgającej Nieba. Amen. o. Piotr Męczyński O. Carm.
|