Droga
Rodzino Matki Bożej Bolesnej!
Drodzy
w Sercu Jezusa, Bracia i Siostry!
Papież
Franciszek w Orędziu na tegoroczny XXVIII Światowy Dzień Chorego, obchodzony tradycyjnie
11 lutego, nawiązuje do słów Chrystusa z Ewangelii: «Przyjdźcie do Mnie
wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię» (Mt
11,28).
„Słowa
te są wyrazem solidarności Syna Człowieczego wobec ludzkości dotkniętej
smutkiem i cierpieniem. Jakże wiele osób cierpi w ciele i na duchu! Jezus
Chrystus wzywa wszystkich, aby pójść do Niego: «przyjdźcie do mnie» i obiecuje
ulgę i wytchnienie. «Kiedy Jezus to mówi, ma przed oczyma ludzi, których
spotyka każdego dnia na drogach Galilei: wielu ludzi prostych, ubogich,
chorych, grzeszników, znajdujących się na marginesie społeczeństwa…”.
Drodzy
Moi! Pragnę zwrócić waszą uwagę, że te właśnie słowa płynące prosto z Serca
Jezusowego odczytuje najczęściej kapłan sprawujący w Oborskim Sanktuarium
liturgiczny obrzęd błogosławieństwa chorych w każdą sobotę i niedzielę.
Ojciec
Święty w swoim orędziu pisze: „Drodzy chorzy bracia i siostry, wasza choroba
stawia was w szczególny sposób pośród owych, “utrudzonych i obciążonych”,
którzy przyciągają wzrok i serce Jezusa. Stąd wychodzi światło, które oświeca
wasze chwile ciemności i nadzieja wobec waszego zniechęcenia. Jezus zaprasza
was, abyście przyszli do Niego: «Przyjdźcie». W Nim bowiem niepokoje i pytania,
które rodzą się w tej waszej “nocy” ciała i ducha, znajdą siłę do ich
pokonania. Tak, Chrystus nie dał nam recept, ale swoją męką, śmiercią i
zmartwychwstaniem uwalnia nas od ucisku zła.
W
tym stanie na pewno potrzebujecie miejsca, aby się pokrzepić. Kościół chce być
coraz bardziej i lepiej “gospodą“ Dobrego Samarytanina, którym jest Chrystus
(por. Łk 10, 34), to znaczy domem, w którym można znaleźć Jego łaskę,
wyrażającą się w gościnności, w akceptacji, w podniesieniu na duchu. W tym domu
będziecie mogli spotkać ludzi, którzy, uzdrowieni miłosierdziem Bożym ze swojej
słabości, będą umieli pomóc wam nieść krzyż, tworząc z własnych ran szczeliny,
poprzez które ponad swoją chorobą można dostrzec horyzont i otrzymać światło i
powietrze dla waszego życia.
W
to dzieło przynoszenia ulgi chorym braciom wpisuje się działalność pracowników
służby zdrowia: lekarzy, pielęgniarek, personelu pomocniczego, administracji
placówek sanitarnych, wolontariuszy, którzy, wykonując swoje zadania zgodnie z
kompetencjami, pozwalają odczuć obecność Chrystusa, który ofiaruje pociechę i
troszczy się o chorą osobę, opatrując jej rany. Jednakże również oni są
mężczyznami i kobietami nie pozbawionymi własnych słabości czy chorób. W
odniesieniu do nich mają szczególne znaczenie słowa, że «otrzymawszy
pokrzepienie i pocieszenie Chrystusa, jesteśmy z kolei wezwani, aby stać się
pokrzepieniem i pocieszeniem dla naszych braci, poprzez postawę łagodności i
pokory na wzór Mistrza» (Anioł Pański, 6 lipca 2014). (…)
On
ma oczy, które widzą i które zauważają, gdyż patrzą głęboko, nie rozglądają się
obojętnie, lecz zatrzymują się i akceptują całego człowieka, każdego z jego
stanem zdrowia, nie odrzucając nikogo, zapraszając każdego do wejścia w Jego
życie… On sam uczynił się słabym, doświadczając ludzkiego cierpienia i
otrzymując następnie pokrzepienie od Ojca.
Faktycznie
tylko ten, kto osobiście przeżywa to doświadczenie, będzie potrafił pocieszyć
drugiego” – podkreśla papież Franciszek.
Przykładem
może być dla nas Sługa Boży Kardynał Stefan Wyszyński, który w niedzielę 7
czerwca br. zostanie wyniesiony do chwały ołtarzy i ogłoszony nowym Polskim
Błogosławionym.
W dzieciństwie przeżył śmierć matki, doświadczył
prześladowań i rusyfikacji, dowiedział się, czym jest głód, chorował na tyfus i
gruźlicę. Widział ogrom cierpienia podczas II wojny światowej, zwłaszcza jako
kapelan Armii Krajowej w Powstaniu Warszawskim. W takich warunkach dojrzewał do
polskości i do kapłaństwa.
Jako
9 – letnie dziecko stracił matkę, która umarła mając zaledwie 33 lata,
po urodzeniu kolejnego dziecka. „Matka moja umierała prawie miesiąc. My –
dzieci – siedząc w szkole, z lękiem nadsłuchiwaliśmy,
czy nie biją dzwony kościelne. Dla nas byłby to znak,
że matka już nie żyje. Kiedyś po powrocie ze szkoły
stanęliśmy wszyscy przy jej łóżku, a matka zwróciła się do mnie
słowami: Stefan, ubieraj się. Ponieważ była jesień, koniec października,
zrozumiałem, że mam gdzieś iść. Włożyłem palto. Spojrzała na mnie
i powiedziała: Ubieraj się, ale nie tak, inaczej się ubieraj.
Zwróciłem na Ojca pytające oczy. Odpowiedział mi: Później ci
to wyjaśnię…”.
Dopiero
po latach zrozumiał, że matka - tak symbolicznie - troszczyła się, aby
"ubierał się" w prawdziwe wartości przygotowujące do wyboru drogi
życiowej. Chciała, aby jej syn podobał się Bogu i przywdział szaty kapłańskie.
Śmierć
matki bez wątpienia była cezurą w jego życiu, najbardziej bolesnym zdarzeniem w
dzieciństwie. W jego sercu, jak i w całym domu, zapanowała ogromna pustka.
„Trudno opisać smutek, pustkę i żałość, gdy po pogrzebie Matki wróciliśmy z
Ojcem z cmentarza do pustego domu. Zdawało się, że ustało wszelkie życie"
- wspominał Wyszyński. Odtąd jeszcze bardziej związał się z „Matką
Niebieską", jak sam mówił.
Stefan
od dziecka był słabego zdrowia. Pomimo tego, odczuwając w sercu moc Bożego
wezwania, postanowił wstąpić do seminarium.
1920
roku po maturze wstąpił do WSD we Włocławku. Warunki w seminarium były nad
wyraz skromne, żeby nie powiedzieć - biedne. Po niedawno zakończonej wojnie
brakowało żywności, środków sanitarnych, ubrań, a także podręczników. Budynek
seminaryjny był niedogrzany, w pokojach zimno. W łóżkach brakowało sienników.
Wielu alumnów zapadało z niedożywienia na różnego rodzaju choroby. Niektórzy
mdleli podczas zajęć.
Stan
zdrowia Stefana Wyszyńskiego też nie był lepszy. Jak wspomina najbliższa
rodzina, przyjechał kiedyś jako kleryk do domu z odmrożonymi i spuchniętymi
rękami. Potem w seminarium zachorował na gruźlicę. Jego organizm był tak
wyczerpany, że przełożeni zaczęli się w końcu zastanawiać, czy w ogóle jest
sens dopuszczać takiego kleryka do święceń kapłańskich.
W
czerwcu 1924 roku, tydzień przed planowanymi święceniami, trafił do szpitala.
Zapadł na tyfus, do którego dołączyło zapalenie płuc. Prawdopodobnie tylko
dzięki staraniom pielęgniarki - siostry zakonnej, która umieściła go w izolatce
i objęła troskliwą opieką - uniknął śmierci.
Kiedy
29 czerwca koledzy z roku przyjmowali święcenia, Wyszyńskiego wśród nich nie
było. Nie dawano mu zresztą w ogóle wielkich nadziei ani na wyzdrowienie, ani
na kapłaństwo.
Kiedy
opuścił szpital, nadal był bardzo słaby. Teraz więc najważniejsze było
ratowanie życia i zdrowia. Został wysłany przez władze seminaryjne na
rekonwalescencję do małej wioski koło Konina, do Lichenia. Tutaj, w niewielkim
kościółku, zetknął się ze słynącym łaskami obrazem Matki Bożej zwanej od nazwy
miejscowości Matką Bożą Licheńską.
W
Licheniu miody kleryk powoli dochodził do zdrowia i modlił się. Prosił Matkę
Bożą, by mógł odprawić choć jedną w życiu Mszę świętą. Pełen nadziei powrócił
do Włocławka. Ucieszył się, że uzyskał zgodę na „bycie księdzem".
„Święcenia
kapłańskie otrzymałem w kaplicy Matki Bożej w bazylice katedralnej
włocławskiej w roku 1924. Byłem święcony sam – 3 sierpnia. Moi koledzy
otrzymali święcenia 29 czerwca, a ja w tym dniu poszedłem
do szpitala. Była to jednak szczęśliwa okoliczność, gdyż dzięki
temu mogłem otrzymać święcenia w kaplicy Matki Bożej. Gdy przyszedłem
do katedry, stary zakrystian, pan Radomski, powiedział do mnie:
Proszę księdza, z takim zdrowiem to chyba raczej trzeba iść
na cmentarz, a nie do święceń. Tak się wszystko
układało, że tylko miłosierne oczy Matki Najświętszej patrzyły
na ten dziwny obrzęd, który miał wówczas miejsce. Byłem
tak słaby, że wygodniej mi było leżeć krzyżem na ziemi, niż stać.
Podczas Litanii do Wszystkich Świętych, spoczywając na posadzce, lękałem się
chwili, gdy trzeba będzie wstać. Czy zdołam się utrzymać na nogach? Taki był
stan mojego zdrowia.
…
Byłem święcony przez chorego, ledwo trzymającego się na nogach
biskupa Wojciecha Owczarka …Skoro wyświęcono mnie na oczach Matki,
która patrzyła na mękę swojego Syna na Kalwarii, to już Ona
zatroszczy się, aby reszta zgodna była z planem Bożym”.
Ks.
Wyszyński, jako młody neoprezbiter, odprawił prymicyjną Mszę
św. przed Cudownym Obrazem Matki Bożej na Jasnej Górze.
„Z pierwszą
Mszą świętą pojechałem na Jasną Górę i tam ją odprawiłem w dniu
Matki Bożej Śnieżnej, 5 sierpnia 1924 roku. Pojechałem na Jasną Górę, aby
mieć Matkę, aby stanęła przy każdej mojej Mszy świętej, jak stanęła przy
Chrystusie na Kalwarii. Prawdziwą męką była moja pierwsza Msza święta …
Dlaczego przyjechałem z prymicją na Jasną Górę, a raczej –
dlaczego przywiozła mnie na Jasną Górę moja siostra? Zapewne dlatego,
że wychowaliśmy się w naszej rodzinie domowej w głębokiej czci
do Matki Bożej. Moja matka odwiedzała Wilno, Ostrą Bramę,
a mój ojciec – Jasną Górę. Później toczyli nieraz serdeczne spory
na temat skuteczności przyczyny „Tej, co jasnej broni Częstochowy
i w Ostrej świeci Bramie”. Urodziłem się w domu rodzinnym
pod obrazem Matki Bożej Częstochowskiej, i to w sobotę,
żeby we wszystkich planach Bożych był ład i porządek. Całe
moje życie tak wyglądało. Po święceniach kapłańskich
w kaplicy Matki Bożej w katedrze włocławskiej uważałem za rzecz
najbardziej właściwą przybyć na Jasną Górę, choć sił brakowało.
Tak zaczęły się moje drogi”.
Po
latach powie, że choć po ludzku wydawało się to niemożliwe, Pan Bóg pozwolił mu
do tej pierwszej Mszy świętej dodać wiele innych. I że to On wyznaczył mu czas.
„Od tamtej chwili czułem, że ciągnę nie swoimi siłami" – mówił.
Do
pracy duszpasterskiej ksiądz Wyszyński został przydzielony dopiero jesienią,
gdyż stan jego zdrowia nadal był kiepski i musiał odbyć kolejną kurację.
Wraz
z początkiem okupacji niemieckiej zostało zamknięte włocławskie Wyższe
Seminarium Duchowne. Ksiądz doktor Wyszyński, który znał język niemiecki,
został wyznaczony do negocjacji z okupantem w sprawie otwarcia seminarium.
Zgody nie uzyskał. W okupowanym kraju widoczne były natomiast coraz większe
represje. Nie oszczędzały także polskiego duchowieństwa.
Kiedy
stało się oczywiste, że księżom włocławskiego seminarium grożą aresztowania,
decyzja rektora była oczywista: konieczna jest ucieczka. Ale Wyszyński nie
chciał się jej podporządkować, mimo że był najbardziej narażony na zatrzymanie,
gdyż przed wojną bardzo krytycznie pisał o nazizmie: - Nie czas na ratowanie
życia, kiedy Kościół jest w potrzebie - mówił.
Dopiero
biskup Michał Kozal wymusił na młodym kapłanie, by opuścił Włocławek. Decyzja
biskupa okazała się dla Wyszyńskiego zbawienna, bo wkrótce się okazało, że
Niemcy poszukiwali... właśnie Wyszyńskiego i że chcieli go aresztować.
Przeprowadzili nawet rewizję w jego mieszkaniu, szukając materiałów dotyczących
przedwojennej patriotycznej działalności księdza w harcerstwie.
Tymczasem
ksiądz Stefan udał się do Wrociszewa, gdzie mieszkał jego ojciec z macochą i
siostrą. Tam ukrywał się do 1940 roku. Nie czuł się jednak bezpieczny. Tym
bardziej gdy się dowiedział, że Niemcy aresztowali 44 profesorów i kleryków
seminarium i że wśród aresztowanych był jego biskup Michał Kozal (zakończył
życie w Dachau w 1943 roku, beatyfikowany w 1987 roku w Warszawie przez Jana
Pawła II).
Wyszyński
na razie się uratował, ale zdawał sobie sprawę, że jest poszukiwany. W 1940
roku wyjechał więc do Lasek, gdzie wraz ze swoim kierownikiem duchowym - ks.
Władysławem Korniłowiczem pomagał siostrom franciszkankom prowadzić zakład dla
ich podopiecznych - niewidomych. Wszyscy zostali wkrótce przesiedleni do
majątku Zamoyskich w Kozłówce pod Lublinem. On sam, oficjalnie jako kapelan,
zajął się nauczaniem, prowadził również wykłady z bliskiej sobie tematyki
społecznej.
Odnawiająca
się choroba płuc zmusiła go w 1941 roku do opuszczenia Kozłówki. Wyjechał na
leczenie do Zakopanego. Tylko przypadek, który Wyszyński odczytał jako znak
Boży, sprawił, że zatrzymany podczas łapanki przez gestapo został puszczony
wolno. Hitlerowcy nieświadomi jego tożsamości pozwolili mu odejść, mimo iż jego
nazwisko widniało na liście poszukiwanych.
W
czerwcu 1942 roku znów pojechał do Lasek pod Warszawą, aby tam służyć pomocą
siostrom franciszkankom oraz niewidomym.
„W ciągu
mojej pracy w Laskach wśród dziatwy ociemniałej, podtrzymywałem
na duchu strwożonych sytuacją przyfrontowego życia głównie modlitwą
do Matki Bożej. Rzecz znamienna – chociaż Zakład przechodził
przez bardzo ciężkie chwile obstrzału artyleryjskiego, pacyfikacji
Kampinosu itp. nigdy nie byliśmy zmuszeni do odłożenia wieczornego
różańca”.
Obejmując
kapelanie Zakładu dla Niewidomych w Laskach, rozpoczął działalność
konspiracyjną - pod pseudonimem „siostra Cecylia". Tam prowadził tajne
komplety, wykładał katolicką naukę społeczną. Jego sposób mówienia - ujmujący i
prosty zarazem, zyskał rozgłos, uznanie słuchaczy i szacunek.
Wojna
nie pozwalała jednak o sobie zapomnieć. Do Lasek dodarła wieść, że dowódca
Armii Krajowej gen. Tadeusz Bór-Komorowski zdecydował o podjęciu walki zbrojnej
przeciwko Niemcom, l sierpnia 1944 roku rozpoczęło się Powstanie. Warszawa
krwawiła. Z prawego brzegu Wisły patrzyły wojska sowieckie. Do powstania
ruszyła także młodzież z Lasek. Ksiądz Wyszyński dodawał im odwagi, błogosławił
na drogę. A potem w kaplicy długo się modlił, leżąc krzyżem przed ołtarzem.
Sam,
pod pseudonimem „Radwan", służył jako kapelan partyzantów okręgu
kampinoskiego. Potem wspominał nieraz tę dramatyczną posługę: „Biegnąc z komżą
i stulą do miejsca, w którym właśnie zakończyła się bitwa z oddziałami
niemieckimi, natknąłem się na trzech rannych żołnierzy z wyszarpanymi
wnętrznościami...". Albo: „Żołnierzy chowano na cmentarzu pod Izabelinem
na górce, na piasku, bez trumny, bo już trumien nie było...". Pełnił także
funkcję kapelana szpitala powstańczego w Laskach, do którego zwożeni byli ranni.
Papież
Franciszek w swoim Orędziu na tegoroczny Światowy Dzień Chorego podkreśla:
„Drodzy
pracownicy służby zdrowia, każda interwencja diagnostyczna, prewencyjna,
terapeutyczna, badawcza, lecznicza i rehabilitacyjna skierowana jest do osoby
chorego, gdzie rzeczownik “osoba” zawsze pojawia się przed przymiotnikiem
“chory”.(…)
Konieczne
jest spersonalizowanie podejścia do pacjenta, dodając do leczenia także
opiekę w celu integralnego uzdrowienia człowieka. W chorobie czuje on
bowiem, że zagrożona jest nie tylko jego integralność fizyczna, ale także
wymiar relacyjny, intelektualny, uczuciowy i duchowy; i dlatego oprócz terapii
oczekuje wsparcia, troskliwości, uwagi... jednym słowem miłości”.
Pięknym
przykładem może być dla nas Prymas Tysiąclecia, który wspomina:
„W okresie
powstania byłem kapelanem AK i miałem dużo kontaktu z cierpieniem,
niedolą i męką ludzką. Długie miesiące pracy w szpitalu powstańczym
bardzo wiele mnie nauczyły. To więcej niż uniwersytet, bo to głębokie
zrozumienie bliźniego, czego się na ogół z książek nie nauczy.
Szacunku dla człowieka nabywa się nie wtedy, gdy widzi się go
w pozycji bohaterskiej, ale gdy widzi się człowieka w udręce.
Pamiętam
operację bardzo dzielnego żołnierza, któremu trzeba było odjąć nogę.
Powiedział, że zgodzi się na operację pod tym warunkiem,
że przez cały czas będę przy nim stał. Złapał mnie za rękę
i trzymał ją, dopóki nie zacznie działać środek usypiający. Byłem
wtedy strasznie nieuczciwy, bo gdy poczułem, że jego ręka opadła,
pobiegłem do innych, których trzeba było spowiadać lub przygotowywać
do następnych operacji. Aby zdążyć na czas umówiłem się
tylko z lekarzem, że mnie natychmiast wezwie, gdy mój żołnierz
zacznie się budzić. W tym wypadku nie było innego wyjścia.
Przyszedłem w porę, gdy on już budził się po operacji. Było
to dla niego wielką pociechą, podtrzymaniem i otuchą. Wystarczyła
sama życzliwość, współczująca obecność, jakieś dobre słowo, trzymanie
za rękę”.
Dlatego,
drodzy bracia i siostry, w naszej codziennej posłudze i towarzyszeniu osobom
chorym i cierpiącym nie możemy nigdy utracić i zagubić tego co najważniejsze –
współczującego i miłosiernego serca.
„O
poziomie społeczeństwa decyduje to, jak patrzy ono na ludzi cierpiących i jaką
przyjmuje wobec nich postawę” – mówił św. Jan Paweł II.
Anna
Rastawicka, należąca do grona najbliższych współpracowników Ks. Prymasa
wspomina: „W czasie wojny, gdy był kapelanem szpitala wojennego w Laskach, żołnierzem
AK, nie ograniczał się do posługi w kaplicy czy nawet w szpitalu. Nie tylko
udzielał sakramentów, ale także towarzyszył przy operacjach, chodził po
okolicznych lasach, spowiadał żołnierzy w okopach, rannych przynosił do
szpitala. Wspomina, że kiedyś znalazł dziewczynę ranną w nogę. Rana była tak
głęboka, że nie przyniósłby dziewczyny do szpitala, bo umarłaby z upływu krwi.
Nie miał czym zrobić opaski uciskowej. Zdjął stułę, przewiązał ranę, wziął
dziewczynę na plecy i przyniósł do szpitala. Po latach przyszła bardzo
elegancka pani, matka pięciorga dzieci, podziękować Księdzu Prymasowi za
ocalenie. Mówiła: to ja jestem tą dziewczyną, którą ksiądz wtedy z lasu
przyniósł do szpitala. W trudnym czasie wojennym potrafił zauważyć pojedyncze
dziecko, sierotę”.
Po
upadku Powstania Warszawskiego w październiku 1944 roku ksiądz Stefan Wyszyński
pozostał jeszcze przez jakiś czas w Laskach. Opuścił je dopiero po zakończeniu
II wojny światowej.
W
1945 roku powrócił do Włocławka i od razu otrzymał nominację na rektora
seminarium duchownego. Pełnił jednocześnie obowiązki proboszcza dwóch parafii
(diecezja włocławska w czasie wojny straciła 220 księży i wraz z chełmińską
zaliczana jest do „diecezji męczenników", najbardziej poszkodowanych przez
wojnę na obszarze Polski). W tym czasie pieszo przemierzał odległości nawet
kilkunastu kilometrów, by w pobliskich kościołach odprawiać Msze święte i
spowiadać. Potem jeździł końmi. Nie oszczędzał się. Żył intensywnie. Nad wyraz
skromnie, żeby nie powiedzieć – ascetycznie.
Zyskał
też uznanie jako spowiednik. Gdy siadał w konfesjonale, ustawiały się coraz
dłuższe kolejki wiernych. W katedrze spowiadał najdłużej ze wszystkich,
niekiedy do późna w nocy. Jak mówią ludzie, którzy się z nim spotkali, ksiądz
Wyszyński miał w sobie coś, co sprawiało, iż lgnie się do niego i przed nim
pragnie się otworzyć serce. Ksiądz z charyzmą.
25
marca 1946 roku, w święto Zwiastowania Pańskiego, papież Pius XII mianował
księdza Stefana Wyszyńskiego biskupem lubelskim. Początkowo nie chciał tej nominacji.
„Byłem tym mocno przestraszony. Czułem, że przerasta to moje siły" -
wspominał po latach.
„Ojcu
Świętemu się nie odmawia" - usłyszał od prymasa Hlonda. Wyraził zgodę. Miał
zaledwie 45 lat. Był jednym z najmłodszych biskupów w Episkopacie.
Święcenia
biskupie przyjął na Jasnej Górze. Za hasło biskupie wybrał znaczące słowa „Soli
Deo” - „Jedynemu (Samemu) Bogu".
Wyświęcał
nowych księży i posyłał ich do ludzi, uwrażliwiając na to, że kapłaństwo jest
najpiękniejszą formą służenia zniszczonej Ojczyźnie. „Służąc wiernym, służymy
Ojczyźnie" - mawiał. - Mieszkańcy Lublina szybko zaczęli mówić o
Wyszyńskim: „nasz biskup". Ale nie mogli się nim cieszyć długo. Wkrótce
musiał się przenieść do stolicy mianowany przez papieża następcą Augusta
Hlonda.
Objęcie
prymasostwa przez Stefana Wyszyńskiego pod koniec 1948 roku przypadło na czasy
przełomowe, politycznie bardzo trudne. Po pokonaniu hitleryzmu pojawiło się
nowe zagrożenie - propagujący ateizm i walczący z Kościołem komunizm.
Dlatego
Prymas zaraz na początku udał się na Jasną Górę, aby prosić Matkę Najświętszą o
pomoc. Miał w pamięci słowa swego poprzednika – prymasa Hlonda: „Zwycięstwo,
gdy przyjdzie, będzie to zwycięstwo Najświętszej Maryi Panny". Jej
zawierzył swoją posługę, nowe zadania i obowiązki.
Wyszyński
wiedział, że ta nowa ideologia jest dla narodu groźna i że trzeba wytyczyć
linię obrony praw człowieka i Kościoła. Od początku był więc oponentem
komunistów. Toteż od momentu objęcia funkcji Prymasa znajdował się pod stałą
obserwacją Służby Bezpieczeństwa, ustawicznie śledzony, inwigilowany.
-
W IPN-ie znajdują się tomy akt zawierające dokumentację na ten temat, wiadomo,
że kilkuset funkcjonariuszy SB dzień w dzień, aż do śmierci Prymasa, spisywało
czynności przez niego wykonywane.
Teczki
w aktach SB zawierają plany operacyjne działań stosowanych wobec Prymasa
Wyszyńskiego. Jak się okazuje, codziennie filmowano z ukrycia ludzi, którzy
przechodzą koło bramy Domu Prymasa przy Miodowej w Warszawie, by później ich
inwigilować. SB zbierała ponadto zapisy każdej publicznej wypowiedzi Prymasa. A
także najdrobniejsze informacje o nim, o jego znajomych, współpracownikach.
Sztab ludzi rozpracowywał całą jego rodzinę i krewnych. Powołana została
również specjalna sekcja do kontrolowania jego korespondencji. Ministerstwo
Spraw Wewnętrznych natomiast przejmowało korespondencję zagraniczną Prymasa,
zwłaszcza z Watykanem. Spisany został też sprzęt znajdujący się w domu
Wyszyńskiego, zrobiono duplikaty jego pieczęci i kluczy do mieszkania i całej
kurii. Przez cały okres prymasostwa służby przejmowały też wyniki badań
lekarskich Wyszyńskiego, robiły nawet odpisy recept (te mechanizmy działalności
służb dokładnie ukazuje Anna Pietraszek w filmie dokumentalnym pt. „Zawód:
Prymas Polski").
Dążąc
do rozbicia Kościoła, komuniści utworzyli ruch tzw. księży patriotów, którego
dewizą była „niezłomna wierność Polsce Ludowej". Zrzeszał on duchownych,
którzy w zamian za obiecane korzyści materialne, niekiedy szantażowani z powodu
odkrytych słabości i nałogów, zaczęli współpracę z władzą komunistyczną.
Otwarcie atakowali też biskupów i papieża. Prymas Wyszyński nie pozostawał
obojętny - wzywał do modlitwy za tych kapłanów. I publicznie głosił swoje
stanowisko, informując, że wierni mogą ufać tylko tym duchownym, którzy
pozostają w jedności ze Stolicą Apostolską (księży patriotów obłożył potem
ekskomuniką).
Następnie
przyszła kolej na organizacje kościelne, przede wszystkim charytatywną Caritas
w całej Polsce. Dokonywano rewizji ośrodków Caritas, po czym zamykano je pod
pretekstem źle używanych funduszy. W to miejsce rząd zaczął organizować
siedziby świeckiej organizacji o tej samej nazwie - Caritas, która jednak nie
miała nic wspólnego z Kościołem.
Komuniści
wzięli pod lupę także klasztory i zakony. Pozbawiali je możliwości działania,
jak również środków utrzymania oraz pracy. Masowo zwalniano zakonnice -
pielęgniarki ze szpitali i duchownych katechetów ze szkół. W końcu rząd
zastosował represje administracyjne przeciwko księżom diecezjalnym.
Apogeum
konfliktu nastąpiło 9 lutego 1953 roku, kiedy Rada Państwa ogłosiła dekret o
„obsadzaniu duchownych stanowisk kościelnych".
Na
mocy nowego dekretu odtąd to rząd, nie Kościół, miał dokonywać zmian na
stanowiskach kościelnych, decydować o nominacjach i zwalnianiu duchownych - od
wikariusza do biskupa! To nie Prymasowi mieli podlegać księża i biskupi, lecz
odpowiednim do tego wyznaczonym władzom partyjnym. To nie biskup miał kierować
diecezją, lecz prezydium wojewódzkiej rady narodowej. Duchowni mieli też
ślubować wierność Polsce Ludowej. Rząd, nie papież, miał być teraz najwyższą
władzą kościelną w Polsce!
Takiego
kuriozum jeszcze w Kościele nie było. Zarządzenie miało jawnie prowokacyjny
charakter, gwałciło prawa i niezależność organizacyjną Kościoła. Oczywiste
było, iż tego rodzaju zarządzeń ani Kościół, ani Prymas nie mógł w żaden sposób
zaakceptować.
Komuniści
powszechnie usuwali ze szkół księży katechetów, którzy okazywali się
nieposłuszni stronie rządowej, a wkrótce wyrzucili ze szkół religię. Niszczono
prasę i wydawnictwa katolickie. W publicznym wystąpieniu w Gnieźnie kardynał
Wyszyński nie zawahał się już otwarcie powiedzieć, że państwo „narusza wolność
biskupów dysponowania kapłanami. Państwo, które upomina się o to, co cesarskie,
dziś sięga po to, co Boskie".
Sprzeciw
Wyszyńskiego wobec władz miał teraz przybrać charakter ogólno-kościelny. W maju
1953 roku na konferencji Episkopatu w Krakowie Prymas razem z biskupami
sporządził odezwę do władz. W dokumencie pod słynnym tytułem „Non
possumus!" czytamy: „Gdy cezar siada na ołtarzu, to mówimy krotko: «nie
wolno». Rzeczy Bożych na ołtarzach cezara składać nam nie wolno. Non possumus!".
Biskupi
stwierdzili: «W poczuciu apostolskiego naszego powołania oświadczamy, w sposób
najbardziej stanowczy i uroczysty, że wymienionego dekretu, jako sprzecznego z
Konstytucją Rzeczypospolitej Ludowej i naruszającego prawa Boże i kościelne,
nie możemy uznać za prawomocny i wiążący. «Więcej trzeba słuchać Boga niż
ludzi»".
Za
te słowa przyszło Prymasowi zapłacić wysoką cenę. Partia komunistyczna potraktowała
je jako pretekst, aby się z nim rozprawić. Uderzenie miało być mocne. Tym
bardziej że Wyszyński swoje stanowisko potwierdził jeszcze raz - na procesji
Bożego Ciała 4 czerwca na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, kiedy przemawiał
do ponad 200-tysięcznego tłumu: „Kościół będzie bronić wolności kapłaństwa,
nawet za cenę krwi. Gdy cezar siada na ołtarzu, to mówimy krótko: «Nie
wolno!»".
Te
mocne, dramatyczne słowa Wyszyńskiego na dobre uświadomiły Polakom wielkość ich
Prymasa, ale także gwałtowne pogorszenie stosunków państwo - Kościół. Teraz i
dla władz stało się oczywiste, że Prymas nie zrezygnuje z praw Kościoła i że
będzie o nie walczył. Tego samego byli pewni Polacy.
Odtąd
komunistyczna władza rozważała aresztowanie Prymasa. Potrzeba było tylko zgody
Moskwy, o którą usilnie zabiegał Władysław Gomułka.
Rząd
polski po śmierci Stalina (5 marca 1953 roku), po nowych wyborach władz
naczelnych w Moskwie (I sekretarzem ZSRR został Nikita Chruszczow), przystąpił
do ostatecznej rozgrywki z Kościołem.
Kilka
dni przed aresztowaniem Prymas Wyszyński wizytował jedną z warszawskich
parafii. Wygłosił wtedy słynne dramatyczne kazanie:
„Gdy
będę w więzieniu, a powiedzą wam, że Prymas zdradził sprawy Boże - nie
wierzcie. Gdyby mówili, że Prymas ma nieczyste ręce - nie wierzcie. Gdyby
mówili, że Prymas stchórzył - nie wierzcie. Gdy będą mówili, że Prymas działa
przeciwko Narodowi i własnej Ojczyźnie - nie wierzcie. Kocham Ojczyznę więcej
niż własne serce i wszystko, co czynię dla Kościoła, czynię dla niej".
Mówił jak prorok.
Nocą
z 25 na 26 września 1953 roku na ulicę Miodową, pod Pałac Arcybiskupów
Warszawskich, do którego niedawno z alei Szucha przeprowadził się Prymas
Polski, podjechał samochód. Wysiadło z niego kilku mężczyzn. Zaczęli się
dobijać do bramy. Kiedy w drzwiach zjawił się kapelan Prymasa, funkcjonariusze
Służby Bezpieczeństwa oznajmili, że chcą się widzieć z Wyszyńskim.
-
O tej porze? - zapytał zdziwiony kapłan. - Prymas przyjmuje w dzień – oznajmił.
Wtedy
esbecy wtargnęli do środka i wdarli się do pokoju Księdza Prymasa.
-
Jest ksiądz aresztowany - powiedział jeden z nich. Kazano mu się spakować.
Wyszyński zachowywał spokój. Podszedł do biurka, wziął brewiarz i różaniec, po
czym stanął w drzwiach. Był gotów do wyjścia.
Jak skazaniec został wyprowadzony z Domu Arcybiskupów Warszawskich. Nie
przypuszczał, że wróci tu dopiero za trzy lata.
Dobrze po północy w towarzystwie trzech „panów w ceracie" – jak nazywał
ich Prymas w „Zapiskach więziennych" – wsiadł do wskazanego mu samochodu.
W eskorcie sześciu innych aut wieziono Prymasa ulicami Warszawy...
Prymas
został przewieziony do wsi Rywałd Królewski, położonej niedaleko Grudziądza
(wtedy w województwie bydgoskim, dziś w kujawsko - pomorskim). Został osadzony
w jednej z cel XVIII - wiecznego klasztoru kapucynów. Władze komunistyczne
celowo wybierały dla Prymasa stare i oddalone klasztory. Skrupulatnie je
odgradzały, aby nikt ani nie wiedział o miejscu pobytu Wyszyńskiego, ani nie
mógł go zobaczyć. Na nowe miejsce zawożono go zawsze pod osłoną nocy.
W
więzieniu na dobre objawiła się też jego świętość. Codziennie odprawiał Msze
święte za swych prześladowców i modlił się, by nie czuć do nich nienawiści.
Potem
był Stoczek Klasztorny na północnym wschodzie Polski, do granicy z Rosją jest
niecałe 30 kilometrów.
Klasztoru
w Stoczku w dzień i w nocy strzegło około 30 funkcjonariuszy Służby
Bezpieczeństwa. Wyszyński miał ograniczony zakres poruszania się: z celi mógł
jedynie zejść na dół i przejść do ogrodu. Drzwi do pobliskiego kościoła, który
dzisiaj stanowi Sanktuarium Matki Bożej Pokoju, były wtedy zamurowane. O tym,
że miejsce odosobnienia sąsiaduje z kościołem, utwierdziły Wyszyńskiego
dochodzące do niego zza muru słowa śpiewanej kolędy i dźwięk dzwonka wzywający
na Mszę. Przez cały okres uwięzienia nigdy nie mógł tam pójść.
Władze
państwowe pozbawiły Wyszyńskiego wszelkich praw. Został on uwięziony, nie
wiadomo na jak długo, bez przysługujących mu praw więźnia, bez wyroku, bez aktu
oskarżenia.
W wiezieniu
Wyszyński odczuwał dotkliwe zimno, tym bardziej że zima w roku 1953 była
wyjątkowo surowa. Lód i szron były wszędzie: na korytarzu, w celi i na oknach.
Pomieszczeń w ogóle nie ogrzewano (dopiero dzisiaj jest tu centralne
ogrzewanie), a stojący w rogu piec kaflowy od początku był zepsuty. Ściany
zagrzybione. Żeby wyjść do ogrodu, Prymas musiał odgarniać śnieg ze schodów -
łopatą zrobioną z deski. Niekiedy zaspy w ogóle uniemożliwiały opuszczenie
budynku. Jak pisał Wyszyński, Stoczek był miejscem, w którym nie udało mu się
„ani razu zagrzać stóp". Nawet myć się musiał w lodowatej wodzie. Zdarzało
się, że woda zamarzała. Bywały też dni, że Prymas w dzień nie mógł pisać, gdyż
zamarznięte ręce odmawiały mu posłuszeństwa.
To
wszystko zrujnowało Wyszyńskiemu zdrowie. Ręce puchły, bolała go głowa, nerki i
brzuch. Mimo wielu próśb, nie udało mu się uzyskać żadnego lekarstwa ani nawet
środka przeciwbólowego. Na skargi czynione komendantowi słyszał, iż sam więzień
jest sobie winien, że tu się znalazł. Pomoc lekarską uzyskał dopiero w maju.
Mimo
to notował w „Zapiskach": „Nie czuję uczuć nieprzyjaznych do nikogo z tych
ludzi. Nie umiałbym zrobić im najmniejszej nawet przykrości. Wydaje mi się, że
jestem w pełnej prawdzie, że nadal jestem w miłości, że jestem chrześcijaninem
i dzieckiem mojego Kościoła, który nauczył mnie miłować ludzi, i nawet tych,
którzy chcą uważać mnie za swego nieprzyjaciela".
Wyszyński
wiele się w tym czasie modlił, prosząc, by Bóg uchronił go od nienawiści do
krzywdzicieli i prześladowców. W wigilię Bożego Narodzenia poszedł z opłatkiem
do strażników. "Przykazanie miłości bliźniego musimy odnieść do
wszystkich. Mniejsza z tym, czy wierzą czy nie wierzą, czy nas kochają czy nie.
Wszyscy mają prawo do naszej miłości" – uczył słowem i przykładem Stefan
Wyszyński.
Chorego
współwięźnia, księdza Stanisława mył, karmił, układał na łóżku, kiedy tamten
przez ból korzonków nie mógł się ruszyć. Ks. Prymas starał się mu pomóc i
pocieszyć, choć przecież sam tak bardzo cierpiał. Ta posługa miłości Ks.
Prymasa była „pokorną i wymowną kontynuacją dzieła Jezusa Chrystusa, który
nadal pochyla się i troszczy o tych, którzy cierpią” (pap. Franciszek).
Drodzy
bracia i siostry!
Droga
Rodzino Matki Bolesnej!
Pouczenia
Następcy Św. Piotra i przykład Ks. Prymasa są dla każdego z nas ważnym
wskazaniem i przypomnieniem, abyśmy naszą codzienną modlitwę za chorych –
koronką do siedmiu boleści Maryi, łączyli zawsze ze świadectwem współczującej
miłości wyrażonej czynem miłosierdzia wobec konkretnej osoby dotkniętej
cierpieniem.
Ojciec
Święty w swoim tegorocznym Orędziu na Światowy Dzień Chorego przypomina nam
także: „Ponadto obok człowieka chorego jest jego rodzina, która cierpi i
również potrzebuje pociechy i bliskości”.
Pozwólcie,
najmilsi, że wspomnę o jeszcze jednej lekcji, którą pozostawił nam Sługa Boży
Stefan Wyszyński.
W
1981 r. Ks. Prymas poważnie zachorował. Okazało się, że w jamie brzusznej
rozprzestrzenia się nowotwór. Złośliwy.
Ten
okres w życiu Prymasa dobrze zapamiętał jeden z jego lekarzy, prof. Zdzisław
Łapiński: - Kiedyś byłem w gabinecie Księdza Prymasa. Położył się do badania na
swoim tapczanie. Ja podszedłem, usiadłem przy nim. O czymś zaczęliśmy mówić.
Ksiądz Prymas mi przerwał: „Bracie, jak ja ci się odwdzięczę za to, co dla mnie
robisz?". Chwycił mnie za rękę i pocałował!
W
kwietniu zaczął brać chemię. Prymas był wyraźnie osłabiony. Niekiedy nie miał
siły odprawić Mszy świętej.
Nadszedł
maj 1981 roku - najtrudniejszy czas dla Kościoła w Polsce od czasów aresztowania
kardynała Wyszyńskiego.
13
maja cały świat zamarł w przerażeniu, gdy dowiedział się o zamachu na Papieża.
W Polsce otwarto na noc kościoły, w których ludzie nieustannie modlili się o
pomyślną operację Ojca Świętego. Tak było również w Warszawie.
Prymas Wyszyński nie mógł w tych modlitwach uczestniczyć osobiście. Złożony
ciężką chorobą, leżał w swoim domu przy Miodowej. Dopiero dzień później
dowiedział się o zamachu na Papieża.
-
Mieliśmy wielkie obawy, czy mu o tym powiedzieć - opowiada Barbara Dembińska. -
Baliśmy się, że takiej wiadomości nie będzie po prostu w stanie znieść. Jaka
była reakcja Ojca? Otworzył szeroko oczy i wydobył z siebie tylko jedno zdanie:
„Zawsze się tego bałem". Później zamilkł na kilka godzin.
Tego
samego dnia wieczorem Prymas poprosił swoich współpracowników o magnetofon, by
nagrać przesłanie do narodu: „Wszystkie modlitwy, które zanosiliście w mojej
intencji, proszę skierować w tej chwili w intencji Ojca Świętego. Niech Pan go
nam zachowa, niech sprawi, aby długie jeszcze lata mógł służyć Kościołowi
Powszechnemu i kulturze światowej w duchu Ewangelii". Tych słów Prymasa
Polacy wysłuchali z taśmy magnetofonowej 14 maja w warszawskiej katedrze, a
później drugi raz na placu Zamkowym.
-
Osłabienie wyraźnie narastało, pojawiły się zaburzenia oddychania - wspomina
ks. Bronisław Piasecki. Jak twierdzą ci, którzy byli przy Prymasie do końca, po
zamachu na Papieża nie miał on już żadnych wątpliwości, że umiera. Ale nie bał
się śmierci. Jak wszystko w życiu, tak i chorobę, a potem nadchodzącą śmierć,
przyjmował ze spokojem. Nigdy też się nie skarżył, nie narzekał, że cierpi.
-
A gdy ktoś z nas pytał Ojca, jak się czuje, odpowiadał, że jego choroba nic nie
znaczy w porównaniu z cierpieniami Ojca Świętego, który leży po zamachu w
szpitalu - wspomina Barbara Dembińska.
15
maja złożył przed swoim spowiednikiem wyznanie wiary.
16
maja przyjął sakrament namaszczenia chorych. Do domowników mówił prawie
szeptem: „Jestem całkowicie uległy woli Ojca, który i tak mi dał dużo lat
Wam... Moja droga była zawsze drogą Wielkiego Piątku. Jestem za nią Bogu bardzo
wdzięczny".
18
maja, w dzień urodzin Papieża Jana Pawła II, Prymas Wyszyński i wszyscy Polacy
usłyszeli pierwsze błogosławieństwo Ojca Świętego „Urbi et Orbi". Papież
powoli wracał do zdrowia, tymczasem Prymas z dnia na dzień słabł.
19
maja do pokoju chorego Prymasa zostaje przyniesiony wędrujący po parafiach
obraz Matki Bożej Częstochowskiej. „Dziękuję Ci, Matko, że jeszcze raz przyszłaś
do mnie" - mówił Wyszyński.
22
maja Prymas pożegnał się z biskupami. Mówił ledwie słyszalnym głosem: „Każdemu
z was mam wiele do zawdzięczenia. Same uczucia wdzięczności. Do nikogo -
najmniejszego żalu. Padam z pokorą Prymasa Polski do waszych biskupich stóp i
je całuję. Służyłem Kościołowi 35 lat, na tym stanowisku 35. To jest dość. Bóg
wam zapłać. Bóg wam zapłać, żeście chcieli przyjść i żeście chcieli być
świadkami mojej nieudolności".
Kardynał
poruszał się już wtedy na wózku inwalidzkim. Kiedy na niego siadał, mówił ze
śmiechem do siostry Józefy Kozieł, szarytki, która służyła Prymasowi jako
pielęgniarka: „Proszę, nie mówcie panu kierowcy, że mam taki nowy pojazd, bo
będzie mu przykro!".
Jeszcze
poprosił zakonnicę, by zawiozła go do ogrodu, a tam zerwał konwalię i długo
delektował się jej zapachem. To był ostatni jego spacer.
-
Wkrótce Ksiądz Prymas nie wstawał już z łóżka. Ale umysł zachował jasny -
wspominał lekarz pełniący przy Wyszyńskim dyżury, dr Marek Kośmicki.
Gdy
zobaczył, jak do jego pokoju wjeżdża aparatura medyczna i jakiś sprzęt - stolik
przyłóżkowy czy drabinka do podtrzymywania poduszek, komentował to ze śmiechem:
„Niedługo będę miał tak zagracony dom, że przejść nie będę mógł!".
-
Ksiądz Prymas wyraźnie przygotowywał się już do odejścia. Porządkował
dokumenty, wydawał dyspozycje - wspomina ks. Piasecki.
25
maja Prymas odbył rozmowę telefoniczną z Papieżem. Kiedy Papież zadzwonił z
Polikliniki Gemelli po raz pierwszy, rozmowa nie doszła do skutku, gdyż przewód
telefoniczny w pokoju Prymasa na Miodowej był za krótki, nie sięgał do łóżka
Księdza Prymasa. Dopiero gdy telefonista przedłużył przewód, kardynał Wyszyński
mógł wziąć do ręki słuchawkę i odebrać telefon od Papieża. Była to bardzo
trudna rozmowa - zresztą dla nich obu. Ksiądz Prymas prosił wtedy cichutko:
„Ojcze, jestem bardzo słaby, bardzo... całuję twoje stopy, pobłogosław
mi...".
26
maja z pałacu przy Miodowej poszedł w świat komunikat o krytycznym stanie
zdrowia Prymasa. Przy jego łóżku zebrali się najbliżsi współpracownicy.
Zapalili świece i odmawiali różaniec oraz modlitwy za konających. Prymas w
pewnym momencie przerwał je i prosił zebranych, żeby się posilili, bo jest pora
obiadu.
-
Sam cierpiący, był ogromnie wrażliwy na innych - mówi ks. Piasecki.
Do
ostatnich chwil życia towarzyszył Księdzu Prymasowi obraz Matki Bożej, który
stał na szafce przy łóżku. Wpatrując się w oczy Maryi, przyjmował ostatni raz
Komunię świętą, do Niej też kierował swe ostatnie na ziemi słowa. Jak one
brzmiały? Przed samą śmiercią chciał zaśpiewać znaną polską pieśń Maryjną, ale
powiedział tylko słabym, łamiącym się głosem: „Chwalcie łąki umajone...".
Drodzy
w Chrystusie, bracia i siostry! Droga Rodzino Matki Bolesnej! W świetle tego
świadectwa Ks. Prymasa lepiej rozumiemy jego słowa serdecznej zachęty do
chorych:
„Wy
posiadacie skarb cierpienia, ofiarowanego Bogu. Dlatego możecie wiele pomóc
innym. Chciejcie więc dołączyć wasze cierpienie do Męki Chrystusa.
Nie tylko Go przez to pocieszycie, nie tylko sami
doznacie ulgi, ale jeszcze (…) swoją wiarą i nadzieją pomożecie innym,
którzy są wokół Was: obok – na łóżku, w innej sali
czy w innym szpitalu. Wielu ludzi oczekuje waszej pociechy
i pomocy, mimo, iż sami cierpicie.
Chciejcie
pamiętać, że smutek wasz w radość się obróci już tu na ziemi,
gdy sobie uświadomicie, że waszymi cierpieniami możecie przynieść
pomoc innym, zwłaszcza tym, którzy cierpią prześladowanie dla Chrystusa.
Możecie przynieść pomoc Ojcu Świętemu, biskupom i kapłanom. Możecie też
pomóc tylu ludziom, którym wydaje się, że już nikt o nich
nie pamięta.
Wszystkich
Was zapraszam dzisiaj, abyście uważali się za pomocników Matki
Chrystusowej, która jest Pomocnicą Jezusa, Jego Kościoła i Dzieci
Bożych. Dopiero wtedy zapanuje wśród Was radość. Życie wasze nabierze nowych
barw. Zapomnicie o sobie i swoich udrękach, a będziecie
pamiętali o innych i o całym Kościele.
Gdy będzie
Wam ciężko, pamiętajcie, że i Chrystus cierpiał. Ale idąc na Krzyż
uprzedzał uczniów swoich, że trzeciego dnia zmartwychwstanie. Pamiętajcie
o tym, że i przed Wami jest zmartwychwstanie i życie.
„Smutek wasz w radość się odmieni”.
Przyjmijcie
te słowa, Umiłowane Dzieci, jako moją pomoc, którą Wam niosę – nie swoimi,
ale wziętymi z Chrystusa siłami, które rozpala w nas Matka
Chrystusowa, Matka Kościoła, Wspomożycielka Wiernych”.
W
testamencie Ks. Prymasa napisanym 15 sierpnia 1969 roku znalazły się słowa:
„Źródłem mojego spokoju wewnętrznego w walce z mocami ciemności była zawsze
gorąca miłość i uległość wobec Matki Chrystusowej, Pani Jasnogórskiej, której
uważam się za niewolnika miłości. […]
Uważam
sobie za łaskę, że mogłem z pomocą Episkopatu Polski - przygotować Naród przez
Wielką Nowennę, Śluby Jasnogórskie, Akt Oddania Narodu Bogurodzicy w
macierzysta niewolę Miłości i Społeczną Krucjatę Miłości - na nowe Milenium.
Gorąco pragnę, by Naród Polski pozostał wierny tym zobowiązaniom”.
"Będziemy
wierni maryjnemu dziedzictwu Prymasa" - pisali później nasi biskupi w
liście do katolickiego narodu.
Niech
więc Ks. Prymas pociąga nas swoim przykładem całkowitego zawierzenia
Bogarodzicy i zachęta zawartą w wyznaniu: „Wszystko postawiłem na Maryję”.
Drodzy
Moi! Pamiętajmy, że to właśnie Prymas Wyszyński w dniu 18 lipca 1976 roku
dokonał w Oborach uroczystej koronacji Cudownej Figury Matki Bożej Bolesnej.
Własnymi rękoma nałożył papieskie korony na skronie Maryi. W homilii
koronacyjnej Ks. Prymas po ukazaniu niektórych kart trudnej historii Ziemi
Dobrzyńskiej powiedział: „W ziemi, która przeszła przez takie boleści,
pożyteczną jest rzeczą, gdy lud swój krzepi Ta, która stała pod krzyżem Syna i
patrzyła na Jego mękę spokojnie, pamiętając o tym, co Chrystus powiedział:
Smutek wasz w radość się obróci. Jeżeli, która ziemia w naszej Ojczyźnie
doświadczała raz po raz tego prawdziwego zapewnienia Chrystusa – Smutek wasz w
radość się obróci – to właśnie wasza ziemia. Dzisiaj kraina Oborzańska i lud
tutaj żyjący (…) – biorą żywy udział w radości. Oto ustał smutek, przeszły
burze dziejowe, a świątynia, która nieraz płonęła, stoi odbudowana wytrwale i
cierpliwie przez zasłużonych stróżów Sanktuarium Ojców Karmelitów. Wszystkie
męki minęły, a w Sanktuarium Obrzańskim trwa nadal spokojnie Maryja i
przypomina ludowi Bożemu polecenie Chrystusa: „Cokolwiek wam Syn mój każe
czyńcie” (…) Gdy więc dzisiaj, oddawszy hołd czczonej tutaj od czterech wieków
Matce Bożej Bolesnej, mamy odejść do domów, biorąc owoc wspólnej modlitwy,
pamiętajmy, że uczciliśmy Matkę Chrystusa, która stała pod krzyżem, pełna
boleści, ale Jej boleść zamieniła się w radość, jaką ma przy boku swojego Syna
w niebie. Stajemy przed oczyma Tej, która sama przeszła przez cierpienia,
udręki, bóle i wie, że to wszystko minęło. Pozostał w chwale człowiek Boży,
który wierzył mocno, że przeminą wszystkie burze, potopy, najazdy i klęski. To
wszystko się kończy i umiera, a pozostaje Dobra Nowina – Nowina pokoju, miłości
i sprawiedliwości; Nowina łaski, przebaczenia i pojednania wszystkich dzieci
Bożych. To jest Ewangelia! Jeżeli co ma nam powiedzieć dzisiaj Matka Boża
Bolesna, patrząc ku swoim dzieciom, to właśnie to: Cokolwiek wam Syn mój każe, czyńcie”.
Drodzy
w Sercu Zbawiciela, bracia i siostry!
Droga
Rodzino Matki Bolesnej!
Kilka
dni temu p. Barbara z Zakrocza k. Rypina przekazała do Oborskiego Sanktuarium
jako wotum dziękczynne dla Matki Bożej Bolesnej – złoty ornat z wizerunkiem Sługi
Bożego, a już niedługo błogosławionego Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Pani
Barbara złożyła to niezwykłe wotum w podziękowaniu za opiekę Matki Bolesnej w
długiej i ciężkiej chorobie męża Jana i jego szczęśliwe przejście do Domu Ojca
po przyjęciu Boskiego Wiatyku i ze szkaplerzem opieki Matki Bożej na piersiach.
Ornat ten zostanie poświęcony i po raz pierwszy założony przez kapłana –
karmelitę w Oborach w niedzielę 7 czerwca br. – w dzień beatyfikacji Prymasa
Tysiąclecia na Placu Piłsudskiego w
Warszawie.
Z
radosnym biciem serca oczekuję tej szczęśliwej chwili, gdy po raz pierwszy
założę ten ornat, aby stanąć przy ołtarzu Chrystusowej Ofiary i razem z wami
wszystkimi dziękować Bożej Opatrzności i Jasnogórskiej Królowej Polski za dar
Błogosławionego Stefana Wyszyńskiego; aby wraz z wami polecać jego ojcowskiej
opiece i orędownictwu u tronu Boga i Maryi w Niebie naszą umiłowaną Ojczyznę i
nasze rodziny, wszystkich parafian i pielgrzymów, zakon karmelitów i naszą wspólnotę
Pieta oraz wszystkich naszych drogich chorych.
W
oczekiwaniu na uroczystą beatyfikację Prymasa Tysiąclecia prośmy z ufnością:
Ukochany
kardynale Stefanie Wyszyński, opiekunie wszystkich Polaków, orędowniku w każdej
trudnej sytuacji rodaków, ojcze Narodu Polskiego, obrońco uciśnionych.
Proszę
dziś o twoje wstawiennictwo do Boga jedynego w intencji…(wymienić). Wiem, że nie opuścisz mnie w potrzebie. Ty wspierałeś w
trudach każdego człowieka. Głosiłeś dobrą nowinę. Broniłeś od złego. Pomagałeś
podnieść się z upadku, ofiarując całego siebie.
Wierzę,
że i teraz wstawiasz się za nami do Boga Miłosiernego, wypraszając łaski ze
świętymi w niebie. Amen.
Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Chwała Ojcu.
Z
ojcowską miłością i darem Chrystusowego Błogosławieństwa od stóp Pani Oborskiej
– o.
Piotr O. Carm.
Obory, 25 stycznia A. D. 2020
– w święto Nawrócenia Św. Pawła Apostoła.
|