Jak uczy św. Jan Maria Vianney:
„Dobry pasterz, ukształtowany według Serca Boga, jest największym skarbem, jaki
Bóg może przydzielić parafii. Jest to najcenniejszy dar Bożego miłosierdzia”. Dlatego,
najmilsi, tak ważne jest modlić się za kapłanów, tak ważne jest prosić o nowych
i świętych pasterzy dla Bożej Owczarni, którzy będą „głosić Ewangelię i leczyć
rany zbolałych serc” (por. Łk 4,18).
Ks. Arcybiskup Zygmunt Zimowski,
Przewodniczący Papieskiej Rady ds. Duszpasterstwa Służby Zdrowia w liście
skierowanym do chorych i cierpiących z okazji Roku Kapłańskiego, pisze:
„W tym czasie łaski cała
wspólnota chrześcijańska jest wezwana, by na nowo odkryć piękno powołania
kapłańskiego i by modlić się za kapłanów. Kapłan przy łożu boleści
chorego reprezentuje samego Chrystusa, Boskiego Lekarza, któremu nie jest obojętny
los człowieka cierpiącego. Co więcej, za sprawą sakramentów świętych
udzielanych przez kapłana Jezus Chrystus ofiaruje choremu łaskę uzdrowienia
przez pojednanie i odpuszczenie grzechów, poprzez namaszczenie świętym olejem,
wreszcie w Eucharystii i Wiatyku, gdzie On sam staje się, jak zwykł mawiać św.
Jan Leonardi, „lekiem nieśmiertelności, poprzez który “jesteśmy pocieszeni,
nakarmieni, zjednoczeni, przemienieni w Boga i uczestniczymy w Boskiej naturze
(por. 2 Pt
1, 4)”. W osobie kapłana jest zatem obecny przy chorym sam Chrystus, który
przebacza, uzdrawia, pociesza, bierze za rękę i mówi: „Ja jestem
zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby umarł, żyć będzie.
Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki” (J 11, 25-26)”.
Najmilsi bracia i siostry,
kochani chorzy, proszę was o nieustanną modlitwę i ofiarę cierpienia w intencji
świętości waszych ukochanych kapłanów, aby z oddaniem i pasterską miłością
pełnili zaszczytny urząd powierzony im przez Chrystusa – Lekarza duszy i ciała”.
Jakże droga w oczach Boga i miła
Jego Sercu jest wasza modlitwa zanoszona w intencji wszystkich pasterzy
Kościoła, kleryków w seminariach duchownych oraz nowych powołań kapłańskich.
Jakże ta modlitwa jest potrzebna, jakże skuteczna i owocna! Wymownie przypomina
nam o tym świadectwo mamy ks. Jerzego Popiełuszki. Z domu Popiełuszków, w
którym nie było za bogato – jak stwierdza pani Marianna, oni chcieli, aby ich
dzieci wyniosły dwie, w ich odczuciu, najistotniejsze sprawy: „religijność i
polskość”. I zaraz dodaje: „to była wiara twarda, w serce wbita każdemu,
dziadom i pradziadom”. Takiej wiary uczono w domu pp. Popiełuszków. I mówi
dalej p. Marianna: „Ja to wiedziałam, że jego życie nie na darmo idzie. Ja wam
powiem jedną sprawę. Ojciec mój, przed śmiercią, ostatni rok leżał nie
przewracając się na łóżku. (…) Ojciec, czyli dziadek ks. Jerzego mówi tak: - ja
całe łoże ofiarowuję w intencji tego wnuka, swoje łoże, swoje bóle. Wszystko
ofiarowali mój Ojciec za tego mego syna kapłana”.
Drodzy bracia i siostry, kochani
chorzy, jak wielką wartość i moc posiada nasze ludzkie cierpienie przeżywane w
zjednoczeniu z męką Zbawiciela, nasza mała ofiara ukryta w wielkiej Ofierze
Golgoty. Wielu chorych – podobnie jak dziadek ks. Jerzego - unieruchomionych
przez chorobę i kalectwo, może powtórzyć za apostołem Pawłem: „Razem z
Chrystusem zostałem przybity do krzyża. Teraz zaś już nie ja żyję, ale żyje we
mnie Chrystus… I ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa
dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół”. Tak, „to sam Chrystus cierpiący w
zwykłych ludziach. W ich cielesności, w ich schorowaniu, w ich niedoli, a
często ułomności wydaje siebie jako ofiarę. Tak zbawcza ofiara Jezusa, wydanie
Jezusa, realizuje się przez wszystkie wieki życia Kościoła nie tylko na ołtarzach
podczas Mszy świętej, ale w ciałach i duszach swoich wiernych kiedy,
szczególnie chorzy, cierpiący ludzie ofiarowują swoją niedolę w jakiejś
szczytnej intencji. Tak właśnie uczynił dziadek ks. Jerzego, kiedy leżał
umierający, chory, przez wiele miesięcy wymagający opieki od innych, tak chory,
że nie mógł sam przekręcić się z boku na bok. W takim klimacie miłości
ofiarnej, miłości do Chrystusa i Kościoła, wzrastał Sługa Boży. Takiej
ofiarności uczył się od małego i na taką ofiarę z życia sam się zdecydował”
(Diakon Cezary Smuniewski).
Całe kapłaństwo ks. Jerzego było
wypełnione i promieniowało tą ofiarną miłością, którą codziennie rozpalał swoje
młode serce, stając przy ołtarzu Chrystusowej Ofiary. Naśladował tę miłość, był
jej wiernym świadkiem wobec wszystkich, których spotkał.
„Proszę księdza, pomocy, prędko!
– ks. Jerzy usłyszał w słuchawce telefonicznej głos zdenerwowanej kobiety. Był
środek nocy. Mijała druga. – Co się stało? – zapytał. – Moja córka się dusi.
Trzeba zawieźć ją do szpitala, a ja nie mam czym... Ks. Popiełuszko na piżamę
wciągnął spodnie, narzucił na siebie kurtkę i wziął kluczyki do samochodu. Po
kilku minutach był już w domu swej parafianki. Wziął na ręce ośmioletnie
dziecko i zaniósł do samochodu. Mocno docisnął gaz. Błyskawicznie byli się w
szpitalu. – Nie wiem, czy spotkałam w życiu tak uczynnego i dobrego człowieka –
mówi dzisiaj wzruszona matka dziewczynki. Jest przekonana, że żyje ona właśnie
dzięki ks. Jerzemu.
Innym razem ks. Jerzy dowiedział
się, że w jakiejś rodzinie dziecko choruje na stwardnienie rozsiane. Leczone
było wprawdzie w szpitalu, ale lekarstwa nie przynosiły poprawy. – Ratunkiem
mogłaby być tylko żywica, którą można okładać kolana – powiedział do księdza
zrozpaczony ojciec. – I to wystarczy? – Podobno tak, ale my tej żywicy nie
mamy.
Ks. Jerzy zebrał kilku
ministrantów i pojechał z nimi w kieleckie lasy, by zebrać trochę żywicy.
Zawiózł ją później chorej dziewczynce. A rodzice zaczęli z niej robić dziecku
okłady. Wyzdrowiało. Żyje dziś i ma już swoje dzieci” (Milena Kindziuk).
Ks. Prałat Teofil Bogucki,
proboszcz parafii św. Stanisława Kostki na Żoliborzu, wspomina: „Ksiądz Jerzy
odwiedzał mnie w szpitalach, w których często przebywałem. (…) Ostatni raz
widzieliśmy się w szpitalu na Bródnie w przeddzień jego wyjazdu do Bydgoszczy -
i tym razem obdarzył mnie wieloma upominkami. Wzruszała mnie jego życzliwość i
szczere oddanie dla mnie. Podczas swego pobytu w Częstochowie napisał do mnie
kartkę tejże treści: „Drogi Księże Prałacie. Pracy jest bardzo dużo, ale jakoś
sobie radzę. Wczoraj byłem w Częstochowie. O godzinie 15.30 odprawiłem Mszę św.
w cudownej kaplicy i prosiłem Matkę Bożą, żeby mnie trochę zdrowia zabrała, a
przekazała je Księdzu Prałatowi. Modlę się codziennie o szybki powrót do
zdrowia. Łączę serdeczne pozdrowienia i synowskie ucałowania”. Czyż nie są to
wzruszające słowa! Sam nie miał zdrowia, ale tym co miał dzielił się z innymi”.
Ks. Jerzy „był miłosierny i
miłosierdzie świadczył – mówi dalej ks. Bogucki. Jego mieszkanie i garaż były
zawalone darami dla biednych rodzin, dla wyrzuconych z pracy. Osobiście bardzo
często woził dary rodzinom potrzebującym. W czynieniu dobra był zaskakujący. W
mroźną noc wigilijną podczas stanu wojennego wsiadł do samochodu i dotarł do
straży wojskowych na ulicach, wysiadł z samochodu, zbliżył się spokojnie do
żołnierzy, którzy stali gotowi do strzału, wyciągał opłatek i dzielił się z
nimi. Młodzi żołnierze, od wielu miesięcy odcięci od świata za murami koszar,
najczęściej nieświadomi sytuacji politycznej i społecznej, płakali ze
szczęścia, że ktoś o nich pomyślał tak zwyczajnie w tę świętą noc.
Nie tylko sprawy materialne ludzi
skrzywdzonych leżały mu na sercu, ale i sprawy duchowe stanowiły przedmiot jego
troski. Wielu pod wpływem jego homilii odnalazło sens życia. Wielu
uporządkowało swoje życie małżeńskie i rodzinne. Przygotowywał dorosłych do
sakramentu Chrztu i Komunii św. Płynął od niego jakiś czar dobroci, któremu
poddawali się ludzie.
Okazywał swoje serce tym,
przeciwko którym toczyły się procesy. Był obecny niejednokrotnie na sali
sądowej, by podtrzymywać na duchu niewinnie sądzonych. (...)
Był zdecydowany. Mówił, że kapłan
nie może uchylać się od pracy dla dobra Kościoła i Ojczyzny i chować głowy w
piasek, gdy tylu ludzi cierpi prześladowania i więzienia. Mimo słabego zdrowia,
częstych bólów głowy i innych dolegliwości nie zaprzestał swojej działalności.
W Bydgoszczy 19 października 1984 r., pomimo że czuł się źle, odprawił
Mszę św. i poprowadził Różaniec z przepięknym rozważaniem. Z Różańcem w ręku
wytrwał do końca. Mógł powtórzyć za Chrystusem: – Wykonało się”.
Ks. Czesław Banaszkiewicz, bliski
współpracownik i przyjaciel ks. Jerzego, wspomina:
„Budowałem się Jego kapłańską
gorliwością, pokorą i otwartością. Był człowiekiem bardzo serdecznym, komunikatywnym;
z każdym chciał porozmawiać, każdemu chciał pomóc. (…) Pamiętam, że po posłudze
udzielonej chorym w parafii, spieszył jeszcze z Komunią Świętą do wielu osób,
także w odległej parafii na Woli.
Byłem świadkiem, gdy podczas
sprawowania Najświętszej Ofiary w Kościele Dzieciątka Jezus zasłabł przy
czytaniu Ewangelii. Ksiądz Jerzy, z powodu silnej anemii, musiał poddać się
hospitalizacji. Opowiadał mi potem z radością, że w szpitalu mógł również
sprawować Najświętszą Ofiarę i spowiadać.
Wszystkie dalsze lata księdza
Jerzego potwierdzają jego całkowite oddanie się Bogu i ludziom. Nie miał czasu
dla siebie, służył ludziom dniem i nocą, mimo słabego zdrowia".
Warto w tym miejscu przypomnieć,
że ks. Jerzy był także duszpasterzem służby zdrowia w Warszawie. W jednym z
wywiadów pięknie powiedział: „Zawód pielęgniarki, lekarza jest właściwie
powołaniem najbliższym kapłaństwu, poprzez czynienie miłosierdzia tym, którzy
go najbardziej potrzebują, chorym, cierpiącym”.
Joanna Jaczewska z Hospicjum
Domowego przy Parafii Dzieciątka Jezus na Żoliborzu, pisze: „Księdza Jerzego
poznałam zimą 1979 roku podczas Sakramentu Pojednania. Zaprosił mnie wtedy na
cotygodniowe spotkania służby zdrowia, w kościele Św. Anny. Spotkania te
umacniały nas, dawały nam pokój i siłę w ten trudny czas zawieruchy. Wiem że
miało to wpływ na naszą pracę, nasz stosunek do chorych był nacechowany większą
miłością i troską. Nie była to nasza zasługa oczywiście, ale efekt obcowania z
człowiekiem świętym jakim był Ks. Jerzy. Był on człowiekiem zwykłym i
jednocześnie niezwykłym. Podczas spotkań czy wspólnych wyjazdów zachowywał się
tak jakby był jednym z nas. Niezwykłość polegała na tym, że jak się angażował w coś to do
końca. Swego czasu potrzebowałam pomocy lekarskiej. Ks. Jerzy znalazł dla mnie
lekarza, sam umówił mnie na wizytę, zawiózł mnie do tego lekarza, poczekał na
mnie pod gabinetem i przywiózł do domu. Pamiętam też wizytę u Ks. Jerzego, był
u niego jego tata, a ja poszłam z koleżanką po leki, które rozdzielał
potrzebującym nie pytając kim są, skąd przychodzą. Zapytałam Ks. Jerzego
"dlaczego Ksiądz to wszystko robi tzn. walczy z totalitaryzmem"?
Ksiądz Jerzy odpowiedział tak bardzo normalnie "a co ja mam do stracenia,
tylko życie". Kiedy zapraszaliśmy go na ślub 11 lutego 1984 odpowiedział z
troską, że nie przyjdzie bo jest śledzony i nie chciałby przysporzyć nam
kłopotów. Kiedy modlę się na Jego Grobie słyszę często w sercu słowa "nie
daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj". To bardzo trudne, ale
myślę, że wykonalne, przy Bożej pomocy”.
Drodzy bracia i siostry! Ks.
Jerzy, tak bardzo zatroskany o chorych i cierpiących, podkreślał, że „oni
właśnie są najwartościowszą cząstką Kościoła. Poprzez swoje cierpienia i krzyże
stoją najbliżej Chrystusa”.
Pani Joanna Sokół, z zawodu
prawniczka, należała do najbliższych współpracowników ks. Jerzego. W swoich
wspomnieniach pisze: „Ksiądz Popiełuszko na swoim obrazku prymicyjnym umieścił
fragment z Ewangelii według św. Łukasza: „Posyła mnie Bóg, abym głosił
Ewangelię i leczył rany zbolałych serc” (4,18). Ksiądz Jerzy był przede
wszystkim kapłanem. I to kapłanem bardzo gorliwym, wiele modlącym się,
szczęśliwym, gdy ludzie odnajdywali drogę do Boga. Był naszym Duszpasterzem.
Nikogo jednak na siłę do Kościoła nie ciągnął. Ludzie sami do niego
przychodzili – starzy, młodzi, kobiety, mężczyźni, ludzie innych wyznań czy
niewierzący. Dla wszystkich bez wyjątku miał i serce, i drzwi otwarte.
Przyjmował nas z miłością. Ksiądz Jerzy miał dużo wyrozumiałości dla naszych
wad i przeróżnych potknięć życiowych. Nigdy nie domagał się żadnych wyznań na
temat poglądów politycznych czy osobistych zapatrywań. To my, kiedy się z nim
zetknęliśmy, pragnęliśmy być jego godni. Zaczęło nam doskwierać, że nie
jesteśmy bierzmowani, że nie mamy ślubów kościelnych, że nasze dzieci nie są
ochrzczone, że nie wiadomo już, kiedy była ostatnia spowiedź – choć wcześniej
jakoś to nie przeszkadzało. Gorliwie porządkowaliśmy – często nic mu o tym nie
mówiąc – swoje życie. On do niczego nie zmuszał. Wytwarzał wokół siebie
szczególną atmosferę. Przy nim czuliśmy się dobrzy, kochani, potrzebni, równi.
Nie miało znaczenia, czy ktoś jest bogaty czy biedny, czy ktoś jest profesorem
uniwersytetu czy robotnikiem, aktorem, dziennikarzem, pielęgniarką czy
rencistą. Sługa prawdy Ksiądz Jerzy był autorytetem, bo mówił prawdę i żył
zgodnie z tym, co głosił. My to widzieliśmy i czuliśmy. Głosił prawdy
podstawowe: że nie można bić, prześladować, osadzać w więzieniach za
przekonania. Wówczas trzeba było wielkiej odwagi, by głosić prawdę. „Powinniśmy
się bać tylko zdrady Chrystusa za parę srebrników jałowego spokoju” – uczył
nas.
Od końca 1983 roku, po wszczęciu
przeciwko niemu śledztwa, rozpoczęły się, trwające do lipca 1984 roku,
przesłuchania, bezustanne inwigilacje, próby zamachów. Ksiądz Jerzy musiał
okazać wiele męstwa, by nadal głosić swoje kazania, opiekować się więzionymi,
wyrzuconymi z pracy, ich rodzinami, wszystkimi zgnębionymi i cierpiącymi.
Pozostał wierny temu, co ślubował 28 maja 1972 roku; „leczył rany zbolałych
serc”.
Coraz częściej pisali do niego
więźniowie, prosząc o pomoc. Byli to więźniowie kryminalni, opuszczeni przez
swoich bliskich. Dotarła do nich wiadomość – jak pisali – „o Księdzu, który
wszystkim, nawet najgorszym pomaga”. Przysyłali swoje talony na paczki
żywnościowe. Nie zdarzyło się, żeby choć jeden talon nie został zrealizowany.
Zwracali się z prośbą również więźniowie polityczni, między innymi o
udostępnienie małego telewizora. Otrzymywali bowiem zezwolenie na telewizor,
ale nie mieli go skąd wziąć. Kiedy Ksiądz Jerzy, pod koniec jednej ze Mszy świętych,
ogłosił tę prośbę, nie zdążył z kościoła wrócić na plebanię, a telewizory już
czekały. Następnego dnia rano było kilkanaście podobnych telewizorów. Jestem
przekonana, że ludzie właśnie tak zareagowali, gdyż mieli zaufanie do Księdza
Jerzego. Przychodziło do niego mnóstwo ludzi. Przychodzili ze swoimi kłopotami,
prośbami, cierpieniami, a nieraz po prostu po to, by go poznać, zobaczyć,
zamienić kilka słów, podziękować. On dla wszystkich miał czas. Jego pokój
zawsze tonął w kwiatach. Przychodzili też ludzie, którzy przez 30, 40 i więcej
lat nie byli u spowiedzi. Z takich wizyt cieszył się najbardziej.
Do niego kierowano transporty
zagraniczne z darami, przede wszystkim z lekarstwami. Skrupulatnie tym
rozporządzał i kierował do najbardziej potrzebujących. Nigdy nikogo nie
zostawił bez pomocy. Kiedyś zgłosił się na plebanię człowiek w łachmanach
prosząc o wsparcie. Ksiądz Jerzy oddał mu prawie wszystkie swoje rzeczy – te
dobre, nie zniszczone. Sam chodził w podartych butach i dziurawym swetrze.
Cieszył się, gdy mógł dzielić się tym, co posiadał”. (Tekst ukazał się w
„Naszej Rodzinie” – 11 (602) 1994, s. 10–21.).
Pozwólcie, najmilsi, że podzielę się z wami jeszcze jednym wspomnieniem
o ks. Jerzym. Leszek Prusakow pisze:
„Studiowałem w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarniczej. Zaczęliśmy
strajk 25 listopada 1981 r., powodem był protest przeciwko zmilitaryzowaniu
naszej uczelni, podporządkowanej MSW. Wiedzieliśmy, że w Golędzinowie są dla
nas przygotowane dwa stary z napisem: Wyższa Oficerska Szkoła Pożarnicza. W
jednym były ubrania i buty takie jak dla zomowców, a w drugim pałki, tarcze i
cały sprzęt. Nie chcieliśmy być przeszkolonymi, zdyscyplinowanymi ludźmi MSW.
Przeczuwaliśmy, że jak dojdzie do starcia władzy ze społeczeństwem, to umieści
się nas siłą po rządowej stronie barykady. Nie chcieliśmy być milicjantami,
tylko studentami.
Nawet w prywatnych rozmowach między sobą zwykle unikaliśmy tematów
związanych z wiarą. Przyznam, że kiedy proszono o przyjście księdza, byłem tym
zaskoczony. Najbliżej była parafia św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. Ksiądz
Jerzy odprawił u nas Mszę św. Już następnego dnia nie można było do nas
przychodzić, ale on przedarł się w jakiś sposób przez kordon ZOMO. Potem
wciągnęliśmy go za ręce przez okno. Pamiętam, że było nas tam prawie 400 osób.
Nikt wcześniej nie deklarował, czy jest wierzący, ale padło hasło: spowiedź.
Ksiądz Jerzy postawił na końcu auli dwa krzesła. Na jednym z nich usiadł.
Jakieś 90 procent chłopaków ustawiło się w kolejce do spowiedzi. Kolejka
ciągnęła się przez korytarze. To było mocne i wzruszające przeżycie.
Spowiadanie trwało godzinami. Dla mnie był to szok. Dzięki temu dokonał się
wtedy przełom wśród nas.
Dawał mi ślub we wrześniu 1982 r. Rok później, w listopadzie, urodziła
nam się córka Monika. Jej chrzest odbywał się 25 grudnia 1983 r. w dolnej małej
kaplicy. Mając naszą córeczkę na rękach, ks. Jerzy powiedział: „To będzie moja
adoptowana córka”. Pamiętam, że pogrzeb ks. Jerzego odbył się 3 listopada 1984
r., w jej pierwsze urodziny. Gdy miała 5 lat, zdarzył się wypadek. Była pod
opieką babci, która zadzwoniła do nas, że córka jest w Szpitalu Bielańskim.
Jestem z wykształcenia technikiem rentgenowskim, bo gdy nie miałem już powrotu
na studia, poszedłem do szkoły pomaturalnej. Pracowałem w tym szpitalu. W laboratorium
chirurgii dziecięcej lekarka mówi mi, że wszystko z dzieckiem w porządku, ranka
głęboka, ale czysta i zaszyta. Monika powiedziała lekarzom, że przeszła przez
płot i wpadła na druty, a że była dzieckiem wyjątkowo sprawnym fizycznie,
wierzyłem jej. Po roku dziecko zaczęło utykać, moczyć się, ale nie wiązaliśmy
tych zdarzeń z wcześniejszym wypadkiem. Kiedy miała 6 lat, trafiła do
najlepszych specjalistów. My przed każdą diagnozą lekarską lecieliśmy do
kościoła św. Stanisława Kostki na Mszę w intencji Moniki. Z czasem okazało się,
że ona przeszła przez płot do sąsiada. Idąc za kotem, weszła na szklarnię,
która pod nią się zarwała. Spadła prawie 2 metry w dół. Jak stamtąd
wyszła, nikt nie wie do dziś. Zapamiętała rękę, która ją stamtąd wyciągnęła.
Sama wróciła przez płot. Szkło wbiło jej się jednak w rdzeń kręgowy. Nikt tego
wtedy nie zauważył. Odbyła się operacja, którą przeprowadzał prof. Donat Tylman
w szpitalu na ul. Szaserów. Jej przebieg był filmowany, bo było to chyba
pierwsze w Polsce zdarzenie wyciągania obcego ciała, które utkwione było w
rdzeniu kręgowym. Operacja udała się i szkło usunięto. Monika miała wtedy 6 lat
i początkowo w ogóle niewładne nogi. Po operacji pytamy się jej: „Monisiu, co
pamiętasz z tej operacji?”. A ona nam odpowiedziała: „Wszystko pamiętam, jak
jechałam na wózku, potem byłam na sali z zielonymi kafelkami, wszyscy byli
ubrani na zielono, mieli maski, tylko ksiądz Jerzy nie miał”. Ona go przecież
nawet nie znała, chociaż w naszym domu dużo się o nim mówiło. Pytam ją: „Co ty
dziecko mówisz?”, a ona dodaje: „Tylko ksiądz Jerzy był bez maski i był w
czarnej sukience”. Ja myślałem, że ona bredzi, więc pytam: „No i co ksiądz
Jerzy robił?”. Ona odpowiada: „Siedział na taborecie i trzymał mnie za rękę”. I
mówiła to tak naturalnie, że pielęgniarki bały się tego słuchać i wychodziły z
sali. Gdy poszliśmy do prof. Tylmana z podziękowaniem za udaną operację, on
użył stwierdzenia, że operacja poszła, jakby ktoś mu rękę prowadził. Drugi
lekarz, dr Rudnicki, to potwierdzał. Teraz mam pewność, że Jerzy zachował to
ojcostwo nad Moniką, tak jak obiecał. Ona miała w ogóle nie chodzić albo
chodzić o kulach. Teraz tylko lekko utyka na jedną nogę. Oddaliśmy to szkło do
kościoła św. Stanisława Kostki. Historię Moniki, traktując jako osobiste wstawiennictwo
ks. Jerzego, włączyliśmy z żoną do materiałów przygotowujących jego
beatyfikację”.
Ks. Jerzy był zawsze blisko cierpiącego człowieka, zgodnie z cytatem
zaczerpniętym z Ewangelii, który umieścił na swoim prymicyjnym obrazku: „leczył
rany zbolałych serc”. „Chrystus jest w sposób szczególny z tymi, którzy
cierpią” – mówił ks. Jerzy. Takim też był w swoim krótkim, 12 – letnim życiu
kapłańskim i takim pozostał do dziś wobec tych, którzy klękają przy jego
grobie, polecają się jego opiece i wstawiennictwu u Boga.
Kochani Chorzy, Drodzy Parafianie i Pielgrzymi, zgromadzeni w Oborskim
Wieczerniku, jak bardzo potrzebni są nam nowi gorliwi kapłani, tacy jak ks.
Jerzy, by obecny w nich Chrystus, nadal „leczył rany zbolałych serc”.
Dlatego
Ojciec święty Benedykt XVI zwracając się do chorych powiedział: „Proszę was,
byście się modlili i ofiarowywali wasze cierpienia za kapłanów, aby dochowywali
wierności swemu powołaniu, a ich posługa była bogata w owoce duchowe, z
korzyścią dla całego Kościoła”(Orędzie na XVIII Światowy Dzień Chorego, 11
lutego 2010 r.).
„Drodzy Chorzy, Osoby w podeszłym
wieku! „Wy wszyscy, którzy odczuwacie poważniej ciężar krzyża; którzy
płaczecie... nabierzcie odwagi: jesteście umiłowanymi Królestwa Bożego,
Królestwa nadziei, szczęścia i życia; jesteście braćmi cierpiącego Chrystusa; i
wraz z nim, jeśli tego chcecie, zbawiacie świat!” („Enchiridion Vaticanum”, I,
n. 523*, [p. 313]).
Wspólnie dziękujemy Wam za Wasze
świadectwo cierpienia zjednoczonego z męką Chrystusa. Jesteśmy Wam wdzięczni za
duchową moc, która płynie spośrodka Waszego bólu. Prosimy Was o modlitwę, w
Roku Kapłańskim szczególnie za kapłanów oraz o nowe powołania do kapłaństwa.
Wspierajcie tych, którzy zostawili wszystko i poszli za Jezusem, aby naśladować
Jego miłość względem ubogich i cierpiących (por. Łk 5,11)” (Bp Wiktor Skworc).
Tak jak ks. Jerzy, bądźmy wszyscy
wiernymi świadkami Chrystusa, świadkami Jego miłosiernej miłości, tej miłości, która
nieustannie pochyla się nad ludzką słabością i cierpieniem, która leczy rany
zbolałych serc, współweseli się z prawdą, nie pamięta złego, we wszystkim
pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma, wszystkich jednoczy i nigdy nie ustaje
(por. 1Kor 13, 1-13). Amen.
o. Piotr Męczyński O. Carm. .
|