18.05.2011
Leczył rany zbolałych serc


Jak uczy św. Jan Maria Vianney: „Dobry pasterz, ukształtowany według Serca Boga, jest największym skarbem, jaki Bóg może przydzielić parafii. Jest to najcenniejszy dar Bożego miłosierdzia”. Dlatego, najmilsi, tak ważne jest modlić się za kapłanów, tak ważne jest prosić o nowych i świętych pasterzy dla Bożej Owczarni, którzy będą „głosić Ewangelię i leczyć rany zbolałych serc” (por. Łk 4,18).

Ks. Arcybiskup Zygmunt Zimowski, Przewodniczący Papieskiej Rady ds. Duszpasterstwa Służby Zdrowia w liście skierowanym do chorych i cierpiących z okazji Roku Kapłańskiego, pisze:

„W tym czasie łaski cała wspólnota chrześcijańska jest wezwana, by na nowo odkryć piękno powołania kapłańskiego i by modlić się za kapłanów. Kapłan przy łożu boleści chorego reprezentuje samego Chrystusa, Boskiego Lekarza, któremu nie jest obojętny los człowieka cierpiącego. Co więcej, za sprawą sakramentów świętych udzielanych przez kapłana Jezus Chrystus ofiaruje choremu łaskę uzdrowienia przez pojednanie i odpuszczenie grzechów, poprzez namaszczenie świętym olejem, wreszcie w Eucharystii i Wiatyku, gdzie On sam staje się, jak zwykł mawiać św. Jan Leonardi, „lekiem nieśmiertelności, poprzez który “jesteśmy pocieszeni, nakarmieni, zjednoczeni, przemienieni w Boga i uczestniczymy w Boskiej naturze (por. 2 Pt 1, 4)”. W osobie kapłana jest zatem obecny przy chorym sam Chrystus, który przebacza, uzdrawia, pociesza, bierze za rękę i mówi: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki” (J 11, 25-26)”.

Najmilsi bracia i siostry, kochani chorzy, proszę was o nieustanną modlitwę i ofiarę cierpienia w intencji świętości waszych ukochanych kapłanów, aby z oddaniem i pasterską miłością pełnili zaszczytny urząd powierzony im przez Chrystusa – Lekarza duszy i ciała”.

Jakże droga w oczach Boga i miła Jego Sercu jest wasza modlitwa zanoszona w intencji wszystkich pasterzy Kościoła, kleryków w seminariach duchownych oraz nowych powołań kapłańskich. Jakże ta modlitwa jest potrzebna, jakże skuteczna i owocna! Wymownie przypomina nam o tym świadectwo mamy ks. Jerzego Popiełuszki. Z domu Popiełuszków, w którym nie było za bogato – jak stwierdza pani Marianna, oni chcieli, aby ich dzieci wyniosły dwie, w ich odczuciu, najistotniejsze sprawy: „religijność i polskość”. I zaraz dodaje: „to była wiara twarda, w serce wbita każdemu, dziadom i pradziadom”. Takiej wiary uczono w domu pp. Popiełuszków. I mówi dalej p. Marianna: „Ja to wiedziałam, że jego życie nie na darmo idzie. Ja wam powiem jedną sprawę. Ojciec mój, przed śmiercią, ostatni rok leżał nie przewracając się na łóżku. (…) Ojciec, czyli dziadek ks. Jerzego mówi tak: - ja całe łoże ofiarowuję w intencji tego wnuka, swoje łoże, swoje bóle. Wszystko ofiarowali mój Ojciec za tego mego syna kapłana”.

Drodzy bracia i siostry, kochani chorzy, jak wielką wartość i moc posiada nasze ludzkie cierpienie przeżywane w zjednoczeniu z męką Zbawiciela, nasza mała ofiara ukryta w wielkiej Ofierze Golgoty. Wielu chorych – podobnie jak dziadek ks. Jerzego - unieruchomionych przez chorobę i kalectwo, może powtórzyć za apostołem Pawłem: „Razem z Chrystusem zostałem przybity do krzyża. Teraz zaś już nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus… I ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół”. Tak, „to sam Chrystus cierpiący w zwykłych ludziach. W ich cielesności, w ich schorowaniu, w ich niedoli, a często ułomności wydaje siebie jako ofiarę. Tak zbawcza ofiara Jezusa, wydanie Jezusa, realizuje się przez wszystkie wieki życia Kościoła nie tylko na ołtarzach podczas Mszy świętej, ale w ciałach i duszach swoich wiernych kiedy, szczególnie chorzy, cierpiący ludzie ofiarowują swoją niedolę w jakiejś szczytnej intencji. Tak właśnie uczynił dziadek ks. Jerzego, kiedy leżał umierający, chory, przez wiele miesięcy wymagający opieki od innych, tak chory, że nie mógł sam przekręcić się z boku na bok. W takim klimacie miłości ofiarnej, miłości do Chrystusa i Kościoła, wzrastał Sługa Boży. Takiej ofiarności uczył się od małego i na taką ofiarę z życia sam się zdecydował” (Diakon Cezary Smuniewski). 

Całe kapłaństwo ks. Jerzego było wypełnione i promieniowało tą ofiarną miłością, którą codziennie rozpalał swoje młode serce, stając przy ołtarzu Chrystusowej Ofiary. Naśladował tę miłość, był jej wiernym świadkiem wobec wszystkich, których spotkał.

„Proszę księdza, pomocy, prędko! – ks. Jerzy usłyszał w słuchawce telefonicznej głos zdenerwowanej kobiety. Był środek nocy. Mijała druga. – Co się stało? – zapytał. – Moja córka się dusi. Trzeba zawieźć ją do szpitala, a ja nie mam czym... Ks. Popiełuszko na piżamę wciągnął spodnie, narzucił na siebie kurtkę i wziął kluczyki do samochodu. Po kilku minutach był już w domu swej parafianki. Wziął na ręce ośmioletnie dziecko i zaniósł do samochodu. Mocno docisnął gaz. Błyskawicznie byli się w szpitalu. – Nie wiem, czy spotkałam w życiu tak uczynnego i dobrego człowieka – mówi dzisiaj wzruszona matka dziewczynki. Jest przekonana, że żyje ona właśnie dzięki ks. Jerzemu.

Innym razem ks. Jerzy dowiedział się, że w jakiejś rodzinie dziecko choruje na stwardnienie rozsiane. Leczone było wprawdzie w szpitalu, ale lekarstwa nie przynosiły poprawy. – Ratunkiem mogłaby być tylko żywica, którą można okładać kolana – powiedział do księdza zrozpaczony ojciec. – I to wystarczy? – Podobno tak, ale my tej żywicy nie mamy.

Ks. Jerzy zebrał kilku ministrantów i pojechał z nimi w kieleckie lasy, by zebrać trochę żywicy. Zawiózł ją później chorej dziewczynce. A rodzice zaczęli z niej robić dziecku okłady. Wyzdrowiało. Żyje dziś i ma już swoje dzieci” (Milena Kindziuk).

Ks. Prałat Teofil Bogucki, proboszcz parafii św. Stanisława Kostki na Żoliborzu, wspomina: „Ksiądz Jerzy odwiedzał mnie w szpitalach, w których często przebywałem. (…) Ostatni raz widzieliśmy się w szpitalu na Bródnie w przeddzień jego wyjazdu do Bydgoszczy - i tym razem obdarzył mnie wieloma upominkami. Wzruszała mnie jego życzliwość i szczere oddanie dla mnie. Podczas swego pobytu w Częstochowie napisał do mnie kartkę tejże treści: „Drogi Księże Prałacie. Pracy jest bardzo dużo, ale jakoś sobie radzę. Wczoraj byłem w Częstochowie. O godzinie 15.30 odprawiłem Mszę św. w cudownej kaplicy i prosiłem Matkę Bożą, żeby mnie trochę zdrowia zabrała, a przekazała je Księdzu Prałatowi. Modlę się codziennie o szybki powrót do zdrowia. Łączę serdeczne pozdrowienia i synowskie ucałowania”. Czyż nie są to wzruszające słowa! Sam nie miał zdrowia, ale tym co miał dzielił się z innymi”.

Ks. Jerzy „był miłosierny i miłosierdzie świadczył – mówi dalej ks. Bogucki. Jego mieszkanie i garaż były zawalone darami dla biednych rodzin, dla wyrzuconych z pracy. Osobiście bardzo często woził dary rodzinom potrzebującym. W czynieniu dobra był zaskakujący. W mroźną noc wigilijną podczas stanu wojennego wsiadł do samochodu i dotarł do straży wojskowych na ulicach, wysiadł z samochodu, zbliżył się spokojnie do żołnierzy, którzy stali gotowi do strzału, wyciągał opłatek i dzielił się z nimi. Młodzi żołnierze, od wielu miesięcy odcięci od świata za murami koszar, najczęściej nieświadomi sytuacji politycznej i społecznej, płakali ze szczęścia, że ktoś o nich pomyślał tak zwyczajnie w tę świętą noc.

Nie tylko sprawy materialne ludzi skrzywdzonych leżały mu na sercu, ale i sprawy duchowe stanowiły przedmiot jego troski. Wielu pod wpływem jego homilii odnalazło sens życia. Wielu uporządkowało swoje życie małżeńskie i rodzinne. Przygotowywał dorosłych do sakramentu Chrztu i Komunii św. Płynął od niego jakiś czar dobroci, któremu poddawali się ludzie.

Okazywał swoje serce tym, przeciwko którym toczyły się procesy. Był obecny niejednokrotnie na sali sądowej, by podtrzymywać na duchu niewinnie sądzonych. (...)

Był zdecydowany. Mówił, że kapłan nie może uchylać się od pracy dla dobra Kościoła i Ojczyzny i chować głowy w piasek, gdy tylu ludzi cierpi prześladowania i więzienia. Mimo słabego zdrowia, częstych bólów głowy i innych dolegliwości nie zaprzestał swojej działalności. W Bydgoszczy 19 października 1984 r., pomimo że czuł się źle, odprawił Mszę św. i poprowadził Różaniec z przepięknym rozważaniem. Z Różańcem w ręku wytrwał do końca. Mógł powtórzyć za Chrystusem: – Wykonało się”.

Ks. Czesław Banaszkiewicz, bliski współpracownik i przyjaciel ks. Jerzego, wspomina:

„Budowałem się Jego kapłańską gorliwością, pokorą i otwartością. Był człowiekiem bardzo serdecznym, komunikatywnym; z każdym chciał porozmawiać, każdemu chciał pomóc. (…) Pamiętam, że po posłudze udzielonej chorym w parafii, spieszył jeszcze z Komunią Świętą do wielu osób, także w odległej parafii na Woli.

Byłem świadkiem, gdy podczas sprawowania Najświętszej Ofiary w Kościele Dzieciątka Jezus zasłabł przy czytaniu Ewangelii. Ksiądz Jerzy, z powodu silnej anemii, musiał poddać się hospitalizacji. Opowiadał mi potem z radością, że w szpitalu mógł również sprawować Najświętszą Ofiarę i spowiadać.

Wszystkie dalsze lata księdza Jerzego potwierdzają jego całkowite oddanie się Bogu i ludziom. Nie miał czasu dla siebie, służył ludziom dniem i nocą, mimo słabego zdrowia".

Warto w tym miejscu przypomnieć, że ks. Jerzy był także duszpasterzem służby zdrowia w Warszawie. W jednym z wywiadów pięknie powiedział: „Zawód pielęgniarki, lekarza jest właściwie powołaniem najbliższym kapłaństwu, poprzez czynienie miłosierdzia tym, którzy go najbardziej potrzebują, chorym, cierpiącym”.

Joanna Jaczewska z Hospicjum Domowego przy Parafii Dzieciątka Jezus na Żoliborzu, pisze: „Księdza Jerzego poznałam zimą 1979 roku podczas Sakramentu Pojednania. Zaprosił mnie wtedy na cotygodniowe spotkania służby zdrowia, w kościele Św. Anny. Spotkania te umacniały nas, dawały nam pokój i siłę w ten trudny czas zawieruchy. Wiem że miało to wpływ na naszą pracę, nasz stosunek do chorych był nacechowany większą miłością i troską. Nie była to nasza zasługa oczywiście, ale efekt obcowania z człowiekiem świętym jakim był Ks. Jerzy. Był on człowiekiem zwykłym i jednocześnie niezwykłym. Podczas spotkań czy wspólnych wyjazdów zachowywał się tak jakby był jednym z nas. Niezwykłość polegała na tym, że jak się angażował w coś to do końca. Swego czasu potrzebowałam pomocy lekarskiej. Ks. Jerzy znalazł dla mnie lekarza, sam umówił mnie na wizytę, zawiózł mnie do tego lekarza, poczekał na mnie pod gabinetem i przywiózł do domu. Pamiętam też wizytę u Ks. Jerzego, był u niego jego tata, a ja poszłam z koleżanką po leki, które rozdzielał potrzebującym nie pytając kim są, skąd przychodzą. Zapytałam Ks. Jerzego "dlaczego Ksiądz to wszystko robi tzn. walczy z totalitaryzmem"? Ksiądz Jerzy odpowiedział tak bardzo normalnie "a co ja mam do stracenia, tylko życie". Kiedy zapraszaliśmy go na ślub 11 lutego 1984 odpowiedział z troską, że nie przyjdzie bo jest śledzony i nie chciałby przysporzyć nam kłopotów. Kiedy modlę się na Jego Grobie słyszę często w sercu słowa "nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj". To bardzo trudne, ale myślę, że wykonalne, przy Bożej pomocy”.

Drodzy bracia i siostry! Ks. Jerzy, tak bardzo zatroskany o chorych i cierpiących, podkreślał, że „oni właśnie są najwartościowszą cząstką Kościoła. Poprzez swoje cierpienia i krzyże stoją najbliżej Chrystusa”.

Pani Joanna Sokół, z zawodu prawniczka, należała do najbliższych współpracowników ks. Jerzego. W swoich wspomnieniach pisze: „Ksiądz Popiełuszko na swoim obrazku prymicyjnym umieścił fragment z Ewangelii według św. Łukasza: „Posyła mnie Bóg, abym głosił Ewangelię i leczył rany zbolałych serc” (4,18). Ksiądz Jerzy był przede wszystkim kapłanem. I to kapłanem bardzo gorliwym, wiele modlącym się, szczęśliwym, gdy ludzie odnajdywali drogę do Boga. Był naszym Duszpasterzem. Nikogo jednak na siłę do Kościoła nie ciągnął. Ludzie sami do niego przychodzili – starzy, młodzi, kobiety, mężczyźni, ludzie innych wyznań czy niewierzący. Dla wszystkich bez wyjątku miał i serce, i drzwi otwarte. Przyjmował nas z miłością. Ksiądz Jerzy miał dużo wyrozumiałości dla naszych wad i przeróżnych potknięć życiowych. Nigdy nie domagał się żadnych wyznań na temat poglądów politycznych czy osobistych zapatrywań. To my, kiedy się z nim zetknęliśmy, pragnęliśmy być jego godni. Zaczęło nam doskwierać, że nie jesteśmy bierzmowani, że nie mamy ślubów kościelnych, że nasze dzieci nie są ochrzczone, że nie wiadomo już, kiedy była ostatnia spowiedź – choć wcześniej jakoś to nie przeszkadzało. Gorliwie porządkowaliśmy – często nic mu o tym nie mówiąc – swoje życie. On do niczego nie zmuszał. Wytwarzał wokół siebie szczególną atmosferę. Przy nim czuliśmy się dobrzy, kochani, potrzebni, równi. Nie miało znaczenia, czy ktoś jest bogaty czy biedny, czy ktoś jest profesorem uniwersytetu czy robotnikiem, aktorem, dziennikarzem, pielęgniarką czy rencistą. Sługa prawdy Ksiądz Jerzy był autorytetem, bo mówił prawdę i żył zgodnie z tym, co głosił. My to widzieliśmy i czuliśmy. Głosił prawdy podstawowe: że nie można bić, prześladować, osadzać w więzieniach za przekonania. Wówczas trzeba było wielkiej odwagi, by głosić prawdę. „Powinniśmy się bać tylko zdrady Chrystusa za parę srebrników jałowego spokoju” – uczył nas.

Od końca 1983 roku, po wszczęciu przeciwko niemu śledztwa, rozpoczęły się, trwające do lipca 1984 roku, przesłuchania, bezustanne inwigilacje, próby zamachów. Ksiądz Jerzy musiał okazać wiele męstwa, by nadal głosić swoje kazania, opiekować się więzionymi, wyrzuconymi z pracy, ich rodzinami, wszystkimi zgnębionymi i cierpiącymi. Pozostał wierny temu, co ślubował 28 maja 1972 roku; „leczył rany zbolałych serc”.

Coraz częściej pisali do niego więźniowie, prosząc o pomoc. Byli to więźniowie kryminalni, opuszczeni przez swoich bliskich. Dotarła do nich wiadomość – jak pisali – „o Księdzu, który wszystkim, nawet najgorszym pomaga”. Przysyłali swoje talony na paczki żywnościowe. Nie zdarzyło się, żeby choć jeden talon nie został zrealizowany. Zwracali się z prośbą również więźniowie polityczni, między innymi o udostępnienie małego telewizora. Otrzymywali bowiem zezwolenie na telewizor, ale nie mieli go skąd wziąć. Kiedy Ksiądz Jerzy, pod koniec jednej ze Mszy świętych, ogłosił tę prośbę, nie zdążył z kościoła wrócić na plebanię, a telewizory już czekały. Następnego dnia rano było kilkanaście podobnych telewizorów. Jestem przekonana, że ludzie właśnie tak zareagowali, gdyż mieli zaufanie do Księdza Jerzego. Przychodziło do niego mnóstwo ludzi. Przychodzili ze swoimi kłopotami, prośbami, cierpieniami, a nieraz po prostu po to, by go poznać, zobaczyć, zamienić kilka słów, podziękować. On dla wszystkich miał czas. Jego pokój zawsze tonął w kwiatach. Przychodzili też ludzie, którzy przez 30, 40 i więcej lat nie byli u spowiedzi. Z takich wizyt cieszył się najbardziej.

Do niego kierowano transporty zagraniczne z darami, przede wszystkim z lekarstwami. Skrupulatnie tym rozporządzał i kierował do najbardziej potrzebujących. Nigdy nikogo nie zostawił bez pomocy. Kiedyś zgłosił się na plebanię człowiek w łachmanach prosząc o wsparcie. Ksiądz Jerzy oddał mu prawie wszystkie swoje rzeczy – te dobre, nie zniszczone. Sam chodził w podartych butach i dziurawym swetrze. Cieszył się, gdy mógł dzielić się tym, co posiadał”. (Tekst ukazał się w „Naszej Rodzinie” – 11 (602) 1994, s. 10–21.).

Pozwólcie, najmilsi, że podzielę się z wami jeszcze jednym wspomnieniem o ks. Jerzym. Leszek Prusakow pisze:

„Studiowałem w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarniczej. Zaczęliśmy strajk 25 listopada 1981 r., powodem był protest przeciwko zmilitaryzowaniu naszej uczelni, podporządkowanej MSW. Wiedzieliśmy, że w Golędzinowie są dla nas przygotowane dwa stary z napisem: Wyższa Oficerska Szkoła Pożarnicza. W jednym były ubrania i buty takie jak dla zomowców, a w drugim pałki, tarcze i cały sprzęt. Nie chcieliśmy być przeszkolonymi, zdyscyplinowanymi ludźmi MSW. Przeczuwaliśmy, że jak dojdzie do starcia władzy ze społeczeństwem, to umieści się nas siłą po rządowej stronie barykady. Nie chcieliśmy być milicjantami, tylko studentami.

Nawet w prywatnych rozmowach między sobą zwykle unikaliśmy tematów związanych z wiarą. Przyznam, że kiedy proszono o przyjście księdza, byłem tym zaskoczony. Najbliżej była parafia św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. Ksiądz Jerzy odprawił u nas Mszę św. Już następnego dnia nie można było do nas przychodzić, ale on przedarł się w jakiś sposób przez kordon ZOMO. Potem wciągnęliśmy go za ręce przez okno. Pamiętam, że było nas tam prawie 400 osób. Nikt wcześniej nie deklarował, czy jest wierzący, ale padło hasło: spowiedź. Ksiądz Jerzy postawił na końcu auli dwa krzesła. Na jednym z nich usiadł. Jakieś 90 procent chłopaków ustawiło się w kolejce do spowiedzi. Kolejka ciągnęła się przez korytarze. To było mocne i wzruszające przeżycie. Spowiadanie trwało godzinami. Dla mnie był to szok. Dzięki temu dokonał się wtedy przełom wśród nas.

Dawał mi ślub we wrześniu 1982 r. Rok później, w listopadzie, urodziła nam się córka Monika. Jej chrzest odbywał się 25 grudnia 1983 r. w dolnej małej kaplicy. Mając naszą córeczkę na rękach, ks. Jerzy powiedział: „To będzie moja adoptowana córka”. Pamiętam, że pogrzeb ks. Jerzego odbył się 3 listopada 1984 r., w jej pierwsze urodziny. Gdy miała 5 lat, zdarzył się wypadek. Była pod opieką babci, która zadzwoniła do nas, że córka jest w Szpitalu Bielańskim. Jestem z wykształcenia technikiem rentgenowskim, bo gdy nie miałem już powrotu na studia, poszedłem do szkoły pomaturalnej. Pracowałem w tym szpitalu. W laboratorium chirurgii dziecięcej lekarka mówi mi, że wszystko z dzieckiem w porządku, ranka głęboka, ale czysta i zaszyta. Monika powiedziała lekarzom, że przeszła przez płot i wpadła na druty, a że była dzieckiem wyjątkowo sprawnym fizycznie, wierzyłem jej. Po roku dziecko zaczęło utykać, moczyć się, ale nie wiązaliśmy tych zdarzeń z wcześniejszym wypadkiem. Kiedy miała 6 lat, trafiła do najlepszych specjalistów. My przed każdą diagnozą lekarską lecieliśmy do kościoła św. Stanisława Kostki na Mszę w intencji Moniki. Z czasem okazało się, że ona przeszła przez płot do sąsiada. Idąc za kotem, weszła na szklarnię, która pod nią się zarwała. Spadła prawie 2 metry w dół. Jak stamtąd wyszła, nikt nie wie do dziś. Zapamiętała rękę, która ją stamtąd wyciągnęła. Sama wróciła przez płot. Szkło wbiło jej się jednak w rdzeń kręgowy. Nikt tego wtedy nie zauważył. Odbyła się operacja, którą przeprowadzał prof. Donat Tylman w szpitalu na ul. Szaserów. Jej przebieg był filmowany, bo było to chyba pierwsze w Polsce zdarzenie wyciągania obcego ciała, które utkwione było w rdzeniu kręgowym. Operacja udała się i szkło usunięto. Monika miała wtedy 6 lat i początkowo w ogóle niewładne nogi. Po operacji pytamy się jej: „Monisiu, co pamiętasz z tej operacji?”. A ona nam odpowiedziała: „Wszystko pamiętam, jak jechałam na wózku, potem byłam na sali z zielonymi kafelkami, wszyscy byli ubrani na zielono, mieli maski, tylko ksiądz Jerzy nie miał”. Ona go przecież nawet nie znała, chociaż w naszym domu dużo się o nim mówiło. Pytam ją: „Co ty dziecko mówisz?”, a ona dodaje: „Tylko ksiądz Jerzy był bez maski i był w czarnej sukience”. Ja myślałem, że ona bredzi, więc pytam: „No i co ksiądz Jerzy robił?”. Ona odpowiada: „Siedział na taborecie i trzymał mnie za rękę”. I mówiła to tak naturalnie, że pielęgniarki bały się tego słuchać i wychodziły z sali. Gdy poszliśmy do prof. Tylmana z podziękowaniem za udaną operację, on użył stwierdzenia, że operacja poszła, jakby ktoś mu rękę prowadził. Drugi lekarz, dr Rudnicki, to potwierdzał. Teraz mam pewność, że Jerzy zachował to ojcostwo nad Moniką, tak jak obiecał. Ona miała w ogóle nie chodzić albo chodzić o kulach. Teraz tylko lekko utyka na jedną nogę. Oddaliśmy to szkło do kościoła św. Stanisława Kostki. Historię Moniki, traktując jako osobiste wstawiennictwo ks. Jerzego, włączyliśmy z żoną do materiałów przygotowujących jego beatyfikację”.

Ks. Jerzy był zawsze blisko cierpiącego człowieka, zgodnie z cytatem zaczerpniętym z Ewangelii, który umieścił na swoim prymicyjnym obrazku: „leczył rany zbolałych serc”. „Chrystus jest w sposób szczególny z tymi, którzy cierpią” – mówił ks. Jerzy. Takim też był w swoim krótkim, 12 – letnim życiu kapłańskim i takim pozostał do dziś wobec tych, którzy klękają przy jego grobie, polecają się jego opiece i wstawiennictwu u Boga.

Kochani Chorzy, Drodzy Parafianie i Pielgrzymi, zgromadzeni w Oborskim Wieczerniku, jak bardzo potrzebni są nam nowi gorliwi kapłani, tacy jak ks. Jerzy, by obecny w nich Chrystus, nadal „leczył rany zbolałych serc”.

Dlatego Ojciec święty Benedykt XVI zwracając się do chorych powiedział: „Proszę was, byście się modlili i ofiarowywali wasze cierpienia za kapłanów, aby dochowywali wierności swemu powołaniu, a ich posługa była bogata w owoce duchowe, z korzyścią dla całego Kościoła”(Orędzie na XVIII Światowy Dzień Chorego, 11 lutego 2010 r.).

„Drodzy Chorzy, Osoby w podeszłym wieku! „Wy wszyscy, którzy odczuwacie poważniej ciężar krzyża; którzy płaczecie... nabierzcie odwagi: jesteście umiłowanymi Królestwa Bożego, Królestwa nadziei, szczęścia i życia; jesteście braćmi cierpiącego Chrystusa; i wraz z nim, jeśli tego chcecie, zbawiacie świat!” („Enchiridion Vaticanum”, I, n. 523*, [p. 313]).

Wspólnie dziękujemy Wam za Wasze świadectwo cierpienia zjednoczonego z męką Chrystusa. Jesteśmy Wam wdzięczni za duchową moc, która płynie spośrodka Waszego bólu. Prosimy Was o modlitwę, w Roku Kapłańskim szczególnie za kapłanów oraz o nowe powołania do kapłaństwa. Wspierajcie tych, którzy zostawili wszystko i poszli za Jezusem, aby naśladować Jego miłość względem ubogich i cierpiących (por. Łk 5,11)” (Bp Wiktor Skworc).

Tak jak ks. Jerzy, bądźmy wszyscy wiernymi świadkami Chrystusa, świadkami Jego miłosiernej miłości, tej miłości, która nieustannie pochyla się nad ludzką słabością i cierpieniem, która leczy rany zbolałych serc, współweseli się z prawdą, nie pamięta złego, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma, wszystkich jednoczy i nigdy nie ustaje (por. 1Kor 13, 1-13). Amen.

                                                                       o. Piotr Męczyński O. Carm. .

« Wszystkie wiadomości   « powrót  

 



  Klasztor karmelitów z XVII w. oraz Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej w Oborach położone są 20 km od Golubia-Dobrzynia w diecezji płockiej. Jest to miejsce naznaczone szczególną obecnością Maryi w znaku łaskami słynącej figury Matki Bożej Bolesnej. zobacz więcej »


  Sobotnie Wieczerniki mają charakter spotkań modlitewno- ewangelizacyjnych. Gromadzą pielgrzymów u stóp MB Bolesnej. zobacz więcej »
 
     
 
  ©2006 Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej

  Obory 38; 87-645 Zbójno k. Rypina; tel. (0-54) 280 11 59; tel./fax (0-54) 260 62 10;
  oprzeor@obory.com.pl

  Opiekun Pielgrzymów: O. Piotr Męczyński; tel. (0-54) 280 11 59 w. 33; (0-606) 989 710;
  opiotr@obory.com.pl

 
KEbeth Studio