18.05.2011
Klękamy przy mogiłach katyńskich


Niesamowity był stosunek Księdza Prałata do żołnierzy rosyjskich w czasie ekshumacji. Nie podchodził do nich z nienawiścią, ale uczył modlitwy, rozdawał różańce. Kiedy zbliżała się godz. 12.00, prosił prowadzących ekshumację o krótką przerwę w pracy. Wtedy była modlitwa, modlitwa gestów, wszyscy brali się za ręce, Ksiądz Prałat się modlił, a oni się łączyli. W czasie Mszy św. zawsze najbardziej pamiętali jeden moment - znak pokoju, wtedy mówili sobie: "ruki" - ręce. Patrzyli na tego człowieka, który odnosi się do nich bez nienawiści, a jednocześnie z pasją szukania prawdy, z pragnieniem obrony godności Narodu Polskiego.Chciał, żebyśmy nie byli tchórzami, umieli się upomnieć o prawdę, o swoją godność, ale nie po to, aby żyć w postawie odwetu, tylko przebaczenia – mówi Pani Anna Rastawicka z Instytutu Prymasa Stefana Wyszyńskiego. Dlatego proponuje Rodzinom Katyńskim i sam razem z nimi składa Akt przebaczenia i zawierzenia Matce Najświętszej i Panu Jezusowi Miłosiernemu”.

W dniu 16 marca 2010 roku o. prof. dr. hab. Jacek Salij OP (Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego) wygłosił konferencję n/t: Próba zrozumienia obecności księdza prałata prof. hm. Zdziasława Jastrzębiec Peszkowskiego podczas ekshumacji Grobów Katyńskich.

My, Polacy, mamy – niestety – olbrzymie doświadczenie z ekshumowaniem ciał niewinnie pomordowanych. Zwłaszcza w pierwszych latach po wojnie przeprowadzono na terenie naszego kraju dziesiątki, a zapewne setki ekshumacji ciał osób rozstrzelanych, powieszonych czy w inny sposób zakatowanych.

Podstawowym sensem takiej ekshumacji jest symboliczne przynajmniej oddanie sprawiedliwości tym, którym odebrano nie tylko życie, ale również podeptano ludzką godność, a nawet odmówiono im prawa do pogrzebu oraz do grobu, niejako negując w ten sposób samo ich człowieczeństwo.

Uwieńczeniem ekshumacji ciał niewinnie pomordowanych z zasady było, w naszej katolickiej Polsce, uroczyste odprawienie za nich mszy świętej oraz umieszczenie ich szczątków w grobie. Grób stawał się w ten sposób nie tylko miejscem złożenia ich ciał, ale również nieustannym przypomnieniem znaczenia ich życia i męczeństwa dla nas dzisiaj. Generalnie, ekshumacje niewinnie pomordowanych tworzyły dwa etapy: jej techniczne przeprowadzenie oraz obrzędowe uwieńczenie.

Otóż porządek ten został istotnie przekroczony podczas wydobywania ciał pomordowanych oficerów polskich, którzy byli jeńcami w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Rzecz jasna, mówię o ekshumacjach, jakie w roku 1991 zostały przeprowadzone w Lesie Katyńskim, w Lesie Charkowskim oraz w Miednoje dzięki porozumieniu władz polskich z władzami wtedy jeszcze sowieckimi, a nie o ekshumacji dokonanej przez Niemców w roku 1943 ani o pozorowanej ekshumacji, której patronowała zaraz po wojnie komisja Budrenki, zainteresowana przede wszystkim zatuszowaniem prawdy o dokonanej zbrodni.

Głównym sprawcą tej pozytywnej inności, jaką naznaczone były prace ekshumacyjne we wspomnianych trzech miejscach, był ksiądz prałat Zdzisław Peszkowski. Zamiarem moim jest pokazanie, na czym polegała i czym zaowocowała jego aktywność podczas eksplorowania dołów, do których wrzuceni zostali nasi pomordowani oficerowie. Myślę, że sam opis tej chyba bezprecedensowej aktywnej obecności kapłana podczas prac ekshumacyjnych uprzytomni nam, że taką rolę mógł spełnić tylko kapłan, i to nie każdy kapłan, gdyż w gruncie rzeczy ks. Peszkowski był jedynym kapłanem nadającym się do wypełnienia tej niezwykle ważnej posługi.

Przypomnijmy najważniejsze w perspektywie naszego tematu fakty z biografii Księdza. Był on jednym z nielicznych internowanych w Kozielsku, który uniknął masakry katyńskiej, znalazł się bowiem w ostatnim transporcie jeńców, którzy 12 maja 1940 r. z Kozielska zostali wywiezieni do obozu w Pawliszczew-Borze, a następnie do Griazowca. Po zwolnieniu z obozu Peszkowski – awansowany do stopnia porucznika, a z czasem rotmistrza – znalazł się w armii gen. Andersa, gdzie był dowódcą kompanii w 1 Pułku Ułanów Krechowieckich. Drogę powołania kapłańskiego podjął dopiero po wojnie, święcenia kapłańskie przyjął w Stanach Zjednoczonych w roku 1954.

Nazwisko Zdzisława Peszkowskiego znalazło się na ogłoszonej przez Niemców liście ofiar mordu katyńskiego – zapewne dlatego, że znajdowało się na odkopanym w Katyniu kocu. Koc ten podarował on Juliuszowi Bakoniowi, swojemu przyjacielowi ze szkoły kawalerzystów w Grudziądzu, kiedy go wywożono z Kozielska przy trzaskającym lutowym mrozie.

 

Okazywanie szczątkom pomordowanych religijnego pietyzmu

Jako kolega pomordowanych, który tylko dzięki tajemniczemu zrządzeniu Opatrzności nie znalazł się w tym samym co oni grobie, ksiądz Peszkowski został spontanicznie przez organizatorów i uczestników wszystkich trzech wspomnianych ekshumacji uznany za gościa szczególnego, któremu wolno było realizować praktycznie wszystko, co mu podpowiadała jego kulturowa i religijna wrażliwość.

Wsłuchajmy się, jak on sam opisuje swoje pierwsze spotkanie ze szczątkami pomordowanych oficerów, jakie miało miejsce 29 lipca 1991 r. w Lesie Charkowskim: „Widzę trzy duże wykopy. Na stołach i na brezencie rozłożonym na ziemi, leżą już wydobyte z pierwszych dołów czaszki i kości oraz strzępy polskich mundurów, guziki metalowe z polskimi orłami, różne militaria i pamiątki osobiste, a także fragmenty listów i dokumentów. Eksperci objaśniają mi, co dotąd udało się wydobyć, co teraz czynią ze szczątkami ludzkimi i przedmiotami, które już wydała ziemia. Usiłuję zrozumieć, co mówią do mnie, ale niełatwo w takim momencie pozbierać myśli. Ogarnia mnie ponad wszystko świadomość, że oto oglądam Moi Bracia, świadectwo Waszej męki, wdeptane w ziemię Wasze ciała zmieszane z błotem i gliną... Czuję, że wszyscy patrzą na mnie, czy się nie załamię, czy wytrzymam tę konfrontację. Przecież jestem jednym z Was... (...)

W najgłębszym milczeniu wracam pod krzyż, gdzie zostawiłem swoje rzeczy. Zakładam białą stułę – znak zmartwychwstania i wracam do Was, moi Bracia. Wybaczcie, jeśli nie umiałem zatrzymać się tak po ludzku nad Waszym ogromnym cierpieniem, poniżeniem i udręką, ale prawie natychmiast odczułem, że ciągle dla mnie żyjecie. Jakby Wasze kości wołały . Ogarniam modlitwą, z największą czcią dotykam Waszych kości, na czaszkach czynię znak krzyża i owijam umęczone głowy różańcem. Każdy szczątek Waszych ciał woła do mnie pełnią człowieczeństwa. Przecież za każdą najmniejszą kosteczką wydobytą z ziemi, stoi człowiek. Dziękuję Bogu za łaskę, że mogłem tutaj przyjść jako kapłan. Może po to ocalałem?”

Spróbujmy zinterpretować to świadectwo. Nie ulega wątpliwości, że ks. Peszkowski – świadom tego, albo i nie, tego nie rozstrzygajmy – wykonywał wówczas gesty obrzędowe, charakterystyczne dla czasu między śmiercią i pogrzebem. Okazanie ciału zmarłego szczególnego szacunku, przemawianie do niego, tak jakby śmierć wcale nie przerwała możliwości komunikowania się z nim, obmycie i odświętne ubranie jego ciała, włożenie na jego pierś lub do jego rąk religijnych przedmiotów, np. różańca lub świętego obrazka – to są zwyczajne zachowania przedpogrzebowe. Nie tylko pogrzebu, ale również całej tej posługi przedpogrzebowej pozbawiono tych, którym nie tylko życie odebrano, ale usiłowano podeptać nawet ich człowieczeństwo. Pełne religijnego pietyzmu i modlitwy gesty, jakie Prałat wykonywał na oczach ludzi przeprowadzających ekshumację, stanowiły poniekąd wynagrodzenie tamtej krzywdy. Potwierdzały godność ludzką pomordowanych i obwieszczały poniekąd całemu światu, że na naszej ziemi żaden złoczyńca nie ma władzy pozbawić kogokolwiek ludzkiej godności.

Analogiczną posługę okazania pietyzmu szczątkom pomordowanym oficerom z Ostaszkowa wypełnił ks. Peszkowski przy dolach śmierci w Miednoje, gdzie było najtrudniej, gdyż groby znieważono postawieniem na nich publicznych ustępów. Znów sięgnijmy po autentyczny zapis Księdza Prałata, ten opisujący jego przeżycia z 22 sierpnia 1991 roku: „Uderza mnie zaraz na początku przykry zapach. Podchodzę bliżej do rozkopanego ogromnego dołu. Straszliwa jama pełna błota i jakiejś mazi. Choć przygotowano mnie, że warunki pracy są tutaj fatalne, jednak to, co widzę, przechodzi wszelkie wyobrażenie. Staję jak skamieniały. Czuję, że serce mi się kurczy. Wyciągam stułę, klękam i zaczynam się modlić. To jest powitanie z Wami, moi Bracia z obozu ostaszkowskiego. (...)

Wiem od waszych najbliższych kolegów, którzy ocaleli z obozu w Ostaszkowie, podobnie jak ja ocalałem z Kozielska, że mieliście najcięższą niewolę ze wszystkich. Traktowano Was jak najgorszą - hołotę. (...) Teraz jestem nad waszymi grobami. Pozwólcie mi dotknąć waszych umęczonych czaszek, roztrzaskanych straszliwym strzałem w tył głowy. Jestem kapłanem, więc przychodzę namaścić Was, dotknąć różańcem od Ojca Świętego, ogarnąć modlitwą w czasie każdej Mszy Świętej, którą będę tutaj odprawiał, włączając wasze cierpienie w ofiarę Chrystusa” (s. 52n).

Na teren ekshumacji w Katyniu przyjechał ks. Peszkowski 20 listopada tegoż roku. Z kilku powodów jego tu posługa różniła się od tej, jaką wypełnił w Lesie Charkowskim oraz w Miednoje. Przecież gdyby on został wówczas zamordowany, stałoby się to właśnie w Katyniu – jego koledzy i współwięźniowie z Kozielska zostali zabici i zakopani właśnie tutaj. Ponadto, w Katyniu nie był wtedy Prałat po raz pierwszy – był tu już na Wszystkich Świętych 1988 r. oraz w pięćdziesiątą rocznicę mordu, wiosną 1990 r. Do tego dodajmy, że groby katyńskie, od czasu ich odkrycia przez Niemców w roku 1943, kilkakrotnie były penetrowane, niestety, w złej woli. Prałat podnosi ten temat za pomocą kilku bolesnych pytań: „Jak przebiegała barbarzyńska ekshumacja prowadzona przez Komisję Burdenki? Co on zrobił z kośćmi Polaków? Przerzucił, czy może gdzieś wywiózł? Nawet po śmierci nie dano Wam spokoju. Bali się oprawcy tego grobu” (s. 94).

Toteż odkopanie w Katyniu już pierwszej czaszki było dla Księdza szczególnie przejmujące: „Jest pierwsza czaszka. Podają mi ją do rąk. Przeżycie jeszcze inne niż w Charkowie i w Miednoje, to przecież pierwszy z moich najbliższych Braci, z którymi byłem razem w obozie w Kozielsku… Kim jesteś, Bracie mój?” (s.91).

 

Ekshumacyjne ora et labora

W relacjach ze wszystkich trzech ekshumacji szczególnie zdumiewa to, że pracom polskich i sowieckich prokuratorów, antropologów oraz innych specjalistów towarzyszyła regularna wspólna i zgodna modlitwa. Zapewne żaden inny ksiądz w ogóle nie byłby dopuszczony do ekipy przeprowadzającej ekshumację, a gdyby nawet, to zapewne traktowany byłby jak intruz. Ksiądz Peszkowski od samego początku cieszył się w tej ekipie statusem szczególnym – jako jedyny w tamtym miejscu i czasie świadek historii, jako ten polski oficer, który tylko tajemniczym zrządzeniem Opatrzności nie został wówczas zamordowany i mógł uczestniczyć w ekshumacji swoich towarzyszy. Szczególność tego świadka historii pogłębiał fakt, że w dziewięć lat po wojnie został on katolickim księdzem.

Ksiądz stał się dla całej tamtej ekipy naturalnym przewodnikiem modlitwy, zaś potrzeba szczególnej modlitwy pojawiła się w ludziach odsłaniających taką zbrodnię spontanicznie i ksiądz właściwie nie musiał do niej zachęcać. Na wspólną modlitwę ekipa ekshumacyjna zazwyczaj zbierała się dwa razy dziennie. Zacznę od końca, od opisu mszy świętej, odprawionej w Katyniu 20 listopada 1991 r., na zakończenie tego dnia pracy, w którym odkopano wspomnianą przed chwilą pierwszą czaszkę:

„Zaczyna się ściemniać. Czas na Mszę Świętą. Żołnierze [sowieccy] na polecenie pułkownika Tretieckiego przynoszą stolik i przygotowujemy ołtarz pod krzyżem. Przychodzą wszyscy biorący udział w ekshumacji. Półkolem otaczają ołtarz – na nim pierwsza wydobyta dzisiaj czaszka. W homilii mówię o godności człowieka. – Ta czaszka to człowiek, który żył, działał, kochał, tęsknił do najbliższych, snuł plany, miał swoje pragnienia, radości i udręki. Czy jednak jego dramatyczna śmierć jest końcem wszystkiego? Czy przestał istnieć? Czy ten zdradziecki strzał w tył głowy, którego ślad tutaj widzimy, unicestwił go absolutnie? Krzyż, pod którym stoimy, daje nam odpowiedź. Zbawiciel zwyciężył śmierć i wyzwolił człowieka do życia wiecznego” (s. 91).

Zaczęło się od bardzo delikatnej inicjatywy Księdza od razu w pierwszym dniu ekshumacji, 25 lipca 1991 r.: „W samo południe proszę o chwilę skupienia i odmawiamy wspólnie Anioł Pański. Do modlitwy wzywa nas głos dzwonu umieszczonego przy krzyżu u wrót do lasu. Od tego dnia obok mnie zawsze będzie stawał do modlitwy prokurator Stefan Śnieżko, później także prokuratorzy Henryk Stawryłło i Zbigniew Mielecki oraz Aleksander Tretiecki i inni przedstawiciele ekipy radzieckiej. Modlitwa Anioł Pański już do końca prac ekshumacyjnych pozostanie niezmiennym punktem programu dnia” (s. 15).

W bardzo podobny sposób ustalił się zwyczaj kończenia codziennej eksploracji msza świętą. Zaczęło się to bardzo zwyczajnie: „ O godzinie 18 płk Tretiecki ogłasza urzędowo, w wojskowym stylu, koniec dnia pracy. Ustaliliśmy, że po zakończeniu pracy odprawię Mszę Świętą przy brzozowym krzyżu. Myślałem, że przyjdzie tylko polski zespół. Z radosnym zdziwieniem widzę, że wokół polowego ołtarza staje wielu członków prokuratorskiej ekipy radzieckiej, a także kilku żołnierzy oraz przedstawiciele Memoriału z Charkowa” (s. 17). Szybko ustalił się zwyczaj, że „teksty liturgiczne po polsku czytał zwykle prokurator Stefan Śnieżko, a po rosyjsku płk Tretiecki” (s. 68).

Fakt, że te dwie bardzo ważne osoby z obu zespołów nie tylko nie unikały codziennej mszy, ale brały w niej aktywny udział, zapewne wpływał na to, że praktycznie niemal wszyscy uczestniczyli w takim właśnie kończeniu codziennych prac. Trudno jednak wątpić, że przede wszystkim ks. Peszkowski był tą dobrą duszą, w taki właśnie sposób jednoczącą pracujących przy tej ekshumacji Polaków i Rosjan w jedną wspólnotę. Składała się na to codzienna bliskość Księdza i jego przyjazność wobec każdego, również wobec prostych żołnierzy, a chyba jeszcze bardziej kozielski epizod jego wojennego losu, jak wreszcie fakt, że ten dawny oficer teraz jest księdzem.

Należy przypuszczać, że właśnie codzienna modlitwa uchroniła tę grupę ekshumacyjną przed dwoma rodzajami niedobrych zachowań, które u ludzi przebywających tak blisko rzeczy przekraczających normalną wyobraźnię byłyby psychologicznie czymś aż nadto zrozumiałym. Jak się wydaje, nie było w tej grupie napięć polsko-rosyjskich, a rosyjscy uczestnicy ekshumacji nie czuli się nawet milcząco ani pośrednio obwiniani o dokonaną tu zbrodnię. Wręcz przeciwnie, polsko-rosyjska zgoda osiągnęła w tej grupie, jak się wydaje, stan bliski ideałowi.

Nie było też, nawet wśród prostych żołnierzy, prób radzenia sobie ze stresem, jaki miał prawo narastać w wyniku przebywania i pracy w warunkach tak koszmarnych, za pomocą stosunkowo zwyczajnej w tak skrajnych okolicznościach „głupawki”, która potrafi obśmiewać wszystko – i zbrodnię, i ludzkie umieranie, i ludzkie szczątki. Okazało się, że wspólna modlitwa ma również ten walor, że znakomicie oczyszcza z nagromadzonych stresów.

Tylko tytułem przykładu przywołam tu konkretny przypadek – było to 28 sierpnia w Miednoje – włączania pracy w dołach śmierci w wspólną modlitwę: „Dzisiejszej modlitwie Anioł Pański towarzyszy specjalny obrzęd – płk Zdzisław Sawicki przynosi świeczkę wydobytą z dołu śmierci, stawia ją na skrzyni i zapala. Wszyscy w skupieniu otaczamy to miejsce” (s.69).

 

Zbrodnia woła o pojednanie

To są w gruncie rzeczy aksjomaty moralne, że pamięć o zbrodni leczy rany przez tę zbrodnię pozostawione, natomiast jej ukrywanie i zakłamywanie nie pozwala się tym ranom zabliźnić. Otóż warto to zauważać, że na grobach pomordowanych naszych oficerów dokonuje się od pewnego czasu dyskretne, ale bardzo realne pojednanie między Rosjanami a Polakami.

Już sam fakt, że kości polskich oficerów nie są jedynymi szczątkami pomordowanych, jakie leżą w lasach koło Charkowa i koło Katynia, mówi za siebie. Od razu pierwszego dnia pobytu w Lesie Charkowskim ktoś z polskiej ekipy pokazał Księdzu czternaście czaszek rosyjskich ofiar sowieckiego terroru. „Kim byli ci ludzie? – pyta sam siebie Peszkowski. – Także te czaszki dotykam z wielką czcią, błogosławię i polecam Miłosierdziu Bożemu” (s. 15).

I jeszcze świadectwo sumaryczne o wielu rozmowach, jakie w tych dniach ekshumacji ks. Peszkowski przeprowadził: „Często zagaduję radzieckich ekspertów, aby nawiązać osobisty kontakt. Staram się przy tym zwrócić ich uwagę na inne aspekty rzeczywistości której dotykamy. Prawie każdego pytam: – Czy w twojej rodzinie zamordowano kogoś w czasach stalinowskich? Czy za kogoś z twoich mam się pomodlić? Najczęściej po takich pytaniach nawiązuje się rozmowa, niekiedy bardzo szczera, o rodzinie i jej losach. Wielu z tych ludzi straciło swoich bliskich w okresie straszliwego, komunistycznego terroru. Już nie boją się o tym mówić” (s. 16). Jeden tylko Bóg wie, ile podobnych pytań, myśli i rozmów rodzi się wśród tych – w dużej części przecież mieszkańców dawnego Związku Radzieckiego – którzy odwiedzają te cmentarze.

« Wszystkie wiadomości   « powrót  

 



  Klasztor karmelitów z XVII w. oraz Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej w Oborach położone są 20 km od Golubia-Dobrzynia w diecezji płockiej. Jest to miejsce naznaczone szczególną obecnością Maryi w znaku łaskami słynącej figury Matki Bożej Bolesnej. zobacz więcej »


  Sobotnie Wieczerniki mają charakter spotkań modlitewno- ewangelizacyjnych. Gromadzą pielgrzymów u stóp MB Bolesnej. zobacz więcej »
 
     
 
  ©2006 Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej

  Obory 38; 87-645 Zbójno k. Rypina; tel. (0-54) 280 11 59; tel./fax (0-54) 260 62 10;
  oprzeor@obory.com.pl

  Opiekun Pielgrzymów: O. Piotr Męczyński; tel. (0-54) 280 11 59 w. 33; (0-606) 989 710;
  opiotr@obory.com.pl

 
KEbeth Studio