Niesamowity był stosunek Księdza Prałata do żołnierzy rosyjskich w czasie ekshumacji. Nie podchodził do nich z nienawiścią, ale uczył modlitwy, rozdawał różańce. Kiedy zbliżała się godz. 12.00, prosił prowadzących ekshumację o krótką przerwę w pracy. Wtedy była modlitwa, modlitwa gestów, wszyscy brali się za ręce, Ksiądz Prałat się modlił, a oni się łączyli. W czasie Mszy św. zawsze najbardziej pamiętali jeden moment - znak pokoju, wtedy mówili sobie: "ruki" - ręce. Patrzyli na tego człowieka, który odnosi się do nich bez nienawiści, a jednocześnie z pasją szukania prawdy, z pragnieniem obrony godności Narodu Polskiego.Chciał, żebyśmy nie byli
tchórzami, umieli się upomnieć o prawdę, o swoją godność, ale nie po to, aby
żyć w postawie odwetu, tylko przebaczenia – mówi Pani Anna Rastawicka z Instytutu Prymasa Stefana Wyszyńskiego. Dlatego
proponuje Rodzinom Katyńskim i sam razem z nimi składa Akt przebaczenia i
zawierzenia Matce Najświętszej i Panu Jezusowi Miłosiernemu”.
W dniu 16 marca 2010 roku o.
prof. dr. hab. Jacek Salij OP (Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego)
wygłosił konferencję n/t: Próba zrozumienia obecności księdza prałata prof.
hm. Zdziasława Jastrzębiec Peszkowskiego podczas ekshumacji Grobów Katyńskich.
My, Polacy, mamy – niestety –
olbrzymie doświadczenie z ekshumowaniem ciał niewinnie pomordowanych. Zwłaszcza
w pierwszych latach po wojnie przeprowadzono na terenie naszego kraju dziesiątki,
a zapewne setki ekshumacji ciał osób rozstrzelanych, powieszonych czy w inny
sposób zakatowanych.
Podstawowym sensem takiej
ekshumacji jest symboliczne przynajmniej oddanie sprawiedliwości tym, którym
odebrano nie tylko życie, ale również podeptano ludzką godność, a nawet
odmówiono im prawa do pogrzebu oraz do grobu, niejako negując w ten sposób samo
ich człowieczeństwo.
Uwieńczeniem ekshumacji ciał
niewinnie pomordowanych z zasady było, w naszej katolickiej Polsce, uroczyste
odprawienie za nich mszy świętej oraz umieszczenie ich szczątków w grobie. Grób
stawał się w ten sposób nie tylko miejscem złożenia ich ciał, ale również
nieustannym przypomnieniem znaczenia ich życia i męczeństwa dla nas dzisiaj.
Generalnie, ekshumacje niewinnie pomordowanych tworzyły dwa etapy: jej
techniczne przeprowadzenie oraz obrzędowe uwieńczenie.
Otóż porządek ten został istotnie
przekroczony podczas wydobywania ciał pomordowanych oficerów polskich, którzy
byli jeńcami w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Rzecz jasna, mówię o
ekshumacjach, jakie w roku 1991 zostały przeprowadzone w Lesie Katyńskim, w
Lesie Charkowskim oraz w Miednoje dzięki porozumieniu władz polskich z władzami
wtedy jeszcze sowieckimi, a nie o ekshumacji dokonanej przez Niemców w roku
1943 ani o pozorowanej ekshumacji, której patronowała zaraz po wojnie komisja
Budrenki, zainteresowana przede wszystkim zatuszowaniem prawdy o dokonanej
zbrodni.
Głównym sprawcą tej pozytywnej
inności, jaką naznaczone były prace ekshumacyjne we wspomnianych trzech miejscach,
był ksiądz prałat Zdzisław Peszkowski. Zamiarem moim jest pokazanie, na czym
polegała i czym zaowocowała jego aktywność podczas eksplorowania dołów, do
których wrzuceni zostali nasi pomordowani oficerowie. Myślę, że sam opis tej
chyba bezprecedensowej aktywnej obecności kapłana podczas prac ekshumacyjnych
uprzytomni nam, że taką rolę mógł spełnić tylko kapłan, i to nie każdy kapłan,
gdyż w gruncie rzeczy ks. Peszkowski był jedynym kapłanem nadającym się do
wypełnienia tej niezwykle ważnej posługi.
Przypomnijmy najważniejsze w
perspektywie naszego tematu fakty z biografii Księdza. Był on jednym z
nielicznych internowanych w Kozielsku, który uniknął masakry katyńskiej,
znalazł się bowiem w ostatnim transporcie jeńców, którzy 12 maja 1940 r. z
Kozielska zostali wywiezieni do obozu w Pawliszczew-Borze, a następnie do
Griazowca. Po zwolnieniu z obozu Peszkowski – awansowany do stopnia porucznika,
a z czasem rotmistrza – znalazł się w armii gen. Andersa, gdzie był dowódcą
kompanii w 1 Pułku Ułanów Krechowieckich. Drogę powołania kapłańskiego podjął
dopiero po wojnie, święcenia kapłańskie przyjął w Stanach Zjednoczonych w roku
1954.
Nazwisko Zdzisława Peszkowskiego
znalazło się na ogłoszonej przez Niemców liście ofiar mordu katyńskiego –
zapewne dlatego, że znajdowało się na odkopanym w Katyniu kocu. Koc ten
podarował on Juliuszowi Bakoniowi, swojemu przyjacielowi ze szkoły
kawalerzystów w Grudziądzu, kiedy go wywożono z Kozielska przy trzaskającym
lutowym mrozie.
Okazywanie szczątkom pomordowanych religijnego pietyzmu
Jako kolega pomordowanych, który
tylko dzięki tajemniczemu zrządzeniu Opatrzności nie znalazł się w tym samym co
oni grobie, ksiądz Peszkowski został spontanicznie przez organizatorów i
uczestników wszystkich trzech wspomnianych ekshumacji uznany za gościa
szczególnego, któremu wolno było realizować praktycznie wszystko, co mu
podpowiadała jego kulturowa i religijna wrażliwość.
Wsłuchajmy się, jak on sam
opisuje swoje pierwsze spotkanie ze szczątkami pomordowanych oficerów, jakie
miało miejsce 29 lipca 1991 r. w Lesie Charkowskim: „Widzę trzy duże wykopy. Na
stołach i na brezencie rozłożonym na ziemi, leżą już wydobyte z pierwszych
dołów czaszki i kości oraz strzępy polskich mundurów, guziki metalowe z
polskimi orłami, różne militaria i pamiątki osobiste, a także fragmenty listów
i dokumentów. Eksperci objaśniają mi, co dotąd udało się wydobyć, co teraz
czynią ze szczątkami ludzkimi i przedmiotami, które już wydała ziemia. Usiłuję
zrozumieć, co mówią do mnie, ale niełatwo w takim momencie pozbierać myśli.
Ogarnia mnie ponad wszystko świadomość, że oto oglądam Moi Bracia, świadectwo
Waszej męki, wdeptane w ziemię Wasze ciała zmieszane z błotem i gliną... Czuję,
że wszyscy patrzą na mnie, czy się nie załamię, czy wytrzymam tę konfrontację.
Przecież jestem jednym z Was... (...)
W najgłębszym milczeniu wracam
pod krzyż, gdzie zostawiłem swoje rzeczy. Zakładam białą stułę – znak
zmartwychwstania i wracam do Was, moi Bracia. Wybaczcie, jeśli nie umiałem
zatrzymać się tak po ludzku nad Waszym ogromnym cierpieniem, poniżeniem i
udręką, ale prawie natychmiast odczułem, że ciągle dla mnie żyjecie. Jakby
Wasze kości wołały . Ogarniam modlitwą, z największą czcią dotykam Waszych kości,
na czaszkach czynię znak krzyża i owijam umęczone głowy różańcem. Każdy
szczątek Waszych ciał woła do mnie pełnią człowieczeństwa. Przecież za każdą
najmniejszą kosteczką wydobytą z ziemi, stoi człowiek. Dziękuję Bogu za łaskę,
że mogłem tutaj przyjść jako kapłan. Może po to ocalałem?”
Spróbujmy zinterpretować to
świadectwo. Nie ulega wątpliwości, że ks. Peszkowski – świadom tego, albo i
nie, tego nie rozstrzygajmy – wykonywał wówczas gesty obrzędowe,
charakterystyczne dla czasu między śmiercią i pogrzebem. Okazanie ciału
zmarłego szczególnego szacunku, przemawianie do niego, tak jakby śmierć wcale
nie przerwała możliwości komunikowania się z nim, obmycie i odświętne ubranie
jego ciała, włożenie na jego pierś lub do jego rąk religijnych przedmiotów, np.
różańca lub świętego obrazka – to są zwyczajne zachowania przedpogrzebowe. Nie
tylko pogrzebu, ale również całej tej posługi przedpogrzebowej pozbawiono tych,
którym nie tylko życie odebrano, ale usiłowano podeptać nawet ich
człowieczeństwo. Pełne religijnego pietyzmu i modlitwy gesty, jakie Prałat
wykonywał na oczach ludzi przeprowadzających ekshumację, stanowiły poniekąd
wynagrodzenie tamtej krzywdy. Potwierdzały godność ludzką pomordowanych i
obwieszczały poniekąd całemu światu, że na naszej ziemi żaden złoczyńca nie ma
władzy pozbawić kogokolwiek ludzkiej godności.
Analogiczną posługę okazania
pietyzmu szczątkom pomordowanym oficerom z Ostaszkowa wypełnił ks. Peszkowski
przy dolach śmierci w Miednoje, gdzie było najtrudniej, gdyż groby znieważono
postawieniem na nich publicznych ustępów. Znów sięgnijmy po autentyczny zapis
Księdza Prałata, ten opisujący jego przeżycia z 22 sierpnia 1991 roku: „Uderza
mnie zaraz na początku przykry zapach. Podchodzę bliżej do rozkopanego
ogromnego dołu. Straszliwa jama pełna błota i jakiejś mazi. Choć przygotowano
mnie, że warunki pracy są tutaj fatalne, jednak to, co widzę, przechodzi
wszelkie wyobrażenie. Staję jak skamieniały. Czuję, że serce mi się kurczy.
Wyciągam stułę, klękam i zaczynam się modlić. To jest powitanie z Wami, moi
Bracia z obozu ostaszkowskiego. (...)
Wiem od waszych najbliższych
kolegów, którzy ocaleli z obozu w Ostaszkowie, podobnie jak ja ocalałem z
Kozielska, że mieliście najcięższą niewolę ze wszystkich. Traktowano Was jak
najgorszą - hołotę. (...) Teraz jestem nad waszymi grobami.
Pozwólcie mi dotknąć waszych umęczonych czaszek, roztrzaskanych straszliwym
strzałem w tył głowy. Jestem kapłanem, więc przychodzę namaścić Was, dotknąć
różańcem od Ojca Świętego, ogarnąć modlitwą w czasie każdej Mszy Świętej, którą
będę tutaj odprawiał, włączając wasze cierpienie w ofiarę Chrystusa” (s. 52n).
Na teren ekshumacji w Katyniu
przyjechał ks. Peszkowski 20 listopada tegoż roku. Z kilku powodów jego tu
posługa różniła się od tej, jaką wypełnił w Lesie Charkowskim oraz w Miednoje.
Przecież gdyby on został wówczas zamordowany, stałoby się to właśnie w Katyniu
– jego koledzy i współwięźniowie z Kozielska zostali zabici i zakopani właśnie
tutaj. Ponadto, w Katyniu nie był wtedy Prałat po raz pierwszy – był tu już na
Wszystkich Świętych 1988 r. oraz w pięćdziesiątą rocznicę mordu, wiosną 1990 r.
Do tego dodajmy, że groby katyńskie, od czasu ich odkrycia przez Niemców w roku
1943, kilkakrotnie były penetrowane, niestety, w złej woli. Prałat podnosi ten
temat za pomocą kilku bolesnych pytań: „Jak przebiegała barbarzyńska ekshumacja
prowadzona przez Komisję Burdenki? Co on zrobił z kośćmi Polaków? Przerzucił,
czy może gdzieś wywiózł? Nawet po śmierci nie dano Wam spokoju. Bali się
oprawcy tego grobu” (s. 94).
Toteż odkopanie w Katyniu już
pierwszej czaszki było dla Księdza szczególnie przejmujące: „Jest pierwsza
czaszka. Podają mi ją do rąk. Przeżycie jeszcze inne niż w Charkowie i w
Miednoje, to przecież pierwszy z moich najbliższych Braci, z którymi byłem
razem w obozie w Kozielsku… Kim jesteś, Bracie mój?” (s.91).
Ekshumacyjne ora et labora
W relacjach ze wszystkich trzech
ekshumacji szczególnie zdumiewa to, że pracom polskich i sowieckich
prokuratorów, antropologów oraz innych specjalistów towarzyszyła regularna
wspólna i zgodna modlitwa. Zapewne żaden inny ksiądz w ogóle nie byłby
dopuszczony do ekipy przeprowadzającej ekshumację, a gdyby nawet, to zapewne
traktowany byłby jak intruz. Ksiądz Peszkowski od samego początku cieszył się w
tej ekipie statusem szczególnym – jako jedyny w tamtym miejscu i czasie świadek
historii, jako ten polski oficer, który tylko tajemniczym zrządzeniem
Opatrzności nie został wówczas zamordowany i mógł uczestniczyć w ekshumacji
swoich towarzyszy. Szczególność tego świadka historii pogłębiał fakt, że w
dziewięć lat po wojnie został on katolickim księdzem.
Ksiądz stał się dla całej tamtej
ekipy naturalnym przewodnikiem modlitwy, zaś potrzeba szczególnej modlitwy
pojawiła się w ludziach odsłaniających taką zbrodnię spontanicznie i ksiądz
właściwie nie musiał do niej zachęcać. Na wspólną modlitwę ekipa ekshumacyjna
zazwyczaj zbierała się dwa razy dziennie. Zacznę od końca, od opisu mszy
świętej, odprawionej w Katyniu 20 listopada 1991 r., na zakończenie tego dnia
pracy, w którym odkopano wspomnianą przed chwilą pierwszą czaszkę:
„Zaczyna się ściemniać. Czas na
Mszę Świętą. Żołnierze [sowieccy] na polecenie pułkownika Tretieckiego
przynoszą stolik i przygotowujemy ołtarz pod krzyżem. Przychodzą wszyscy biorący
udział w ekshumacji. Półkolem otaczają ołtarz – na nim pierwsza wydobyta
dzisiaj czaszka. W homilii mówię o godności człowieka. – Ta czaszka to
człowiek, który żył, działał, kochał, tęsknił do najbliższych, snuł plany, miał
swoje pragnienia, radości i udręki. Czy jednak jego dramatyczna śmierć jest
końcem wszystkiego? Czy przestał istnieć? Czy ten zdradziecki strzał w tył
głowy, którego ślad tutaj widzimy, unicestwił go absolutnie? Krzyż, pod którym
stoimy, daje nam odpowiedź. Zbawiciel zwyciężył śmierć i wyzwolił człowieka do
życia wiecznego” (s. 91).
Zaczęło się od bardzo delikatnej
inicjatywy Księdza od razu w pierwszym dniu ekshumacji, 25 lipca 1991 r.: „W
samo południe proszę o chwilę skupienia i odmawiamy wspólnie Anioł Pański. Do
modlitwy wzywa nas głos dzwonu umieszczonego przy krzyżu u wrót do lasu. Od
tego dnia obok mnie zawsze będzie stawał do modlitwy prokurator Stefan Śnieżko,
później także prokuratorzy Henryk Stawryłło i Zbigniew Mielecki oraz Aleksander
Tretiecki i inni przedstawiciele ekipy radzieckiej. Modlitwa Anioł Pański już
do końca prac ekshumacyjnych pozostanie niezmiennym punktem programu dnia” (s.
15).
W bardzo podobny sposób ustalił
się zwyczaj kończenia codziennej eksploracji msza świętą. Zaczęło się to bardzo
zwyczajnie: „ O godzinie 18 płk Tretiecki ogłasza urzędowo, w wojskowym stylu,
koniec dnia pracy. Ustaliliśmy, że po zakończeniu pracy odprawię Mszę Świętą
przy brzozowym krzyżu. Myślałem, że przyjdzie tylko polski zespół. Z radosnym
zdziwieniem widzę, że wokół polowego ołtarza staje wielu członków
prokuratorskiej ekipy radzieckiej, a także kilku żołnierzy oraz przedstawiciele
Memoriału z Charkowa” (s. 17). Szybko ustalił się zwyczaj, że „teksty
liturgiczne po polsku czytał zwykle prokurator Stefan Śnieżko, a po rosyjsku
płk Tretiecki” (s. 68).
Fakt, że te dwie bardzo ważne
osoby z obu zespołów nie tylko nie unikały codziennej mszy, ale brały w niej
aktywny udział, zapewne wpływał na to, że praktycznie niemal wszyscy
uczestniczyli w takim właśnie kończeniu codziennych prac. Trudno jednak wątpić,
że przede wszystkim ks. Peszkowski był tą dobrą duszą, w taki właśnie sposób
jednoczącą pracujących przy tej ekshumacji Polaków i Rosjan w jedną wspólnotę.
Składała się na to codzienna bliskość Księdza i jego przyjazność wobec każdego,
również wobec prostych żołnierzy, a chyba jeszcze bardziej kozielski epizod
jego wojennego losu, jak wreszcie fakt, że ten dawny oficer teraz jest
księdzem.
Należy przypuszczać, że właśnie
codzienna modlitwa uchroniła tę grupę ekshumacyjną przed dwoma rodzajami
niedobrych zachowań, które u ludzi przebywających tak blisko rzeczy
przekraczających normalną wyobraźnię byłyby psychologicznie czymś aż nadto
zrozumiałym. Jak się wydaje, nie było w tej grupie napięć polsko-rosyjskich, a
rosyjscy uczestnicy ekshumacji nie czuli się nawet milcząco ani pośrednio
obwiniani o dokonaną tu zbrodnię. Wręcz przeciwnie, polsko-rosyjska zgoda
osiągnęła w tej grupie, jak się wydaje, stan bliski ideałowi.
Nie było też, nawet wśród
prostych żołnierzy, prób radzenia sobie ze stresem, jaki miał prawo narastać w
wyniku przebywania i pracy w warunkach tak koszmarnych, za pomocą stosunkowo
zwyczajnej w tak skrajnych okolicznościach „głupawki”, która potrafi obśmiewać
wszystko – i zbrodnię, i ludzkie umieranie, i ludzkie szczątki. Okazało się, że
wspólna modlitwa ma również ten walor, że znakomicie oczyszcza z nagromadzonych
stresów.
Tylko tytułem przykładu przywołam
tu konkretny przypadek – było to 28 sierpnia w Miednoje – włączania pracy
w dołach śmierci w wspólną modlitwę: „Dzisiejszej modlitwie Anioł Pański
towarzyszy specjalny obrzęd – płk Zdzisław Sawicki przynosi świeczkę wydobytą z
dołu śmierci, stawia ją na skrzyni i zapala. Wszyscy w skupieniu otaczamy
to miejsce” (s.69).
Zbrodnia woła o pojednanie
To są w gruncie rzeczy aksjomaty
moralne, że pamięć o zbrodni leczy rany przez tę zbrodnię pozostawione,
natomiast jej ukrywanie i zakłamywanie nie pozwala się tym ranom zabliźnić.
Otóż warto to zauważać, że na grobach pomordowanych naszych oficerów dokonuje
się od pewnego czasu dyskretne, ale bardzo realne pojednanie między Rosjanami a
Polakami.
Już sam fakt, że kości polskich
oficerów nie są jedynymi szczątkami pomordowanych, jakie leżą w lasach koło
Charkowa i koło Katynia, mówi za siebie. Od razu pierwszego dnia pobytu w Lesie
Charkowskim ktoś z polskiej ekipy pokazał Księdzu czternaście czaszek
rosyjskich ofiar sowieckiego terroru. „Kim byli ci ludzie? – pyta sam siebie
Peszkowski. – Także te czaszki dotykam z wielką czcią, błogosławię i polecam
Miłosierdziu Bożemu” (s. 15).
I jeszcze świadectwo sumaryczne o wielu rozmowach,
jakie w tych dniach ekshumacji ks. Peszkowski przeprowadził: „Często zagaduję
radzieckich ekspertów, aby nawiązać osobisty kontakt. Staram się przy tym
zwrócić ich uwagę na inne aspekty rzeczywistości której dotykamy. Prawie
każdego pytam: – Czy w twojej rodzinie zamordowano kogoś w czasach
stalinowskich? Czy za kogoś z twoich mam się pomodlić? Najczęściej po takich
pytaniach nawiązuje się rozmowa, niekiedy bardzo szczera, o rodzinie i jej
losach. Wielu z tych ludzi straciło swoich bliskich w okresie straszliwego,
komunistycznego terroru. Już nie boją się o tym mówić” (s. 16). Jeden tylko Bóg
wie, ile podobnych pytań, myśli i rozmów rodzi się wśród tych – w dużej części
przecież mieszkańców dawnego Związku Radzieckiego – którzy odwiedzają te
cmentarze.
|