Umiłowani
w Sercu Jezusa bracia i siostry!
Droga
Rodzino Matki Bożej Bolesnej!
„Bycie
świętymi, nie jest przywilejem nielicznych, ale powołaniem dla wszystkich –
mówił papież Franciszek. Dlatego wszyscy jesteśmy wezwani, aby pójść drogą
świętości, a ta droga ma swoje imię, oblicze: to Jezus Chrystus”.
Św.
Jan Maria Vianey, Proboszcz z Ars, powiedział, że „Święci są jak niezliczone
lusterka, w których przegląda się Jezus”.
Święci
uczą nas podążać wytrwale śladami Mistrza z Nazaretu, żyć w codzienności
Ewangelią Chrystusa, są jak Boże drogowskazy wskazujące drogę do Nieba.
„Między
Ewangelią na piśmie a życiem świętych nie ma większej różnicy niż między
melodią zapisaną w nutach a melodią śpiewaną” – mówi św. Franciszek Salezy.
Papież
Benedykt XVI zwraca się do nas z zachętą:
„Każdy powinien mieć jakiegoś Świętego, z którym pozostawałby w
bardzo zażyłej relacji, aby odczuwać jego bliskość przez modlitwę i
wstawiennictwo, ale także, aby go naśladować. Chciałbym zaprosić was, abyście
bardziej poznawali Świętych, rozpoczynając od tego, którego imię nosicie,
czytając ich życiorysy i pisma. Bądźcie pewni, że staną się oni dobrymi
przewodnikami, abyście jeszcze bardziej kochali Pana oraz będą cenną pomocą dla
wzrostu ludzkiego i chrześcijańskiego. (Ojciec Święty Benedykt XVI, 2010).
Drodzy
Moi! Życia świętych nie można dosłownie kalkować. Świętych się podpatruje.
Istotą świętości jest miłość, poświęcenie dla Boga i bliźniego, wierność w
codziennym wypełnianiu woli Bożej.
Święci
są nam dani, aby nam podpowiadali, są nam dani, aby nam pomagali podjąć decyzję
współpracy z wolą Bożą i łaską Bożą, objawiającą się w naszym codziennym życiu.
Święty
papież Jan XXIII uczy: „Bóg chce, abyśmy szli za przykładem świętych i
przejmowali od nich życiową esencję cnót, którą mamy przemieniać w naszą krew i
przystosowywać do naszych postaw i szczególnych okoliczności”.
„Czcić
Świętych, a nie starać się o naśladowanie ich w świętości, to jest fałszywa
pobożność” – mówi św. Euzebiusz.
Często
zwracamy się do świętych z rożnymi modlitwami. Czy jednak była chociaż jedna
prośba, żeby nam wyprosili autentyczne i święte życie chrześcijańskie?
Najczęściej są to czysto ziemskie intencje. Lubimy Świętych, ale nie lubimy
świętości. Zbyt wiele nas to kosztuje. Należałoby wyrwać ze swego zatrutego serca
„chwast zła” – grzech, a taka operacja boli.
Oklaskujemy
Świętych, prosimy ich o różne rzeczy, ale sami nie ruszamy się z miejsca, podziwiamy
tych, którzy walczą ale sami nie podejmujemy walki, pozostając często w okopach
swoich grzechów i wygodnictwa.
Gdy
św. Scholastyka spytała swego brata św. Benedykta, czego potrzeba, by dojść do
świętości, otrzymała odpowiedź: „Trzeba chcieć”.
„Muszę
być świętym jak największym” – pisze św. Maksymilian Kolbe w swoim Regulaminie
życia.
Podobnie
święta Teresa z Avila: „Jesteśmy duchowym potomstwem tylu chwalebnych przodków,
którzy tu na ziemi nosili ten nasz święty habit Karmelu, a dziś chwałą
przyobleczeni czekają na nas w niebie. Zdobywajmy się na świętą zuchwałość,
postanówmy sobie i usiłujmy, za łaską Boga, stać się świętymi jak oni. Walka
nie będzie długa, a koniec jej wieczny”.
W
roku 1973 słynna gwiazda filmowa, młoda aktorka z Hollywood, Dolores Hart,
wstąpiła do klasztoru. Zanim została zakonnicą grała rolę św. Klary w filmie pt.
Św. Franciszek z Asyżu. Gdy ją później pytano, dlaczego wstąpiła do klasztoru,
odpowiedziała: „Dotychczas grałam św. Klarę, a teraz pragnę żyć jak św. Klara,
chcę być świętą”.
Św.
Charbel, maronicki pustelnik z Libanu, mówi: „Świętość to nie przypadek,
świętość to wybór. Nie czekaj, aż przyjdzie do ciebie z zewnątrz, żyj i
zdobywaj ją od środka. Królestwo Boże mieszka w twoim sercu”. „Świętość jest
łaską i wolą: łaska pochodzi od Boga, a wola od ciebie. Jesteś potencjalnym
świętym – zrób wszystko, aby nim być naprawdę”.
Dlaczego
mamy być świętymi? Na to pytanie odpowiada ta, która w Chrystusie kochała
najbiedniejszych z biednych, bł. Matka Teresa z Kalkuty: „Musimy stać się
świętymi nie dlatego, że chcemy się czuć świętymi, ale dlatego, aby Chrystus
mógł żyć pełnią życia w nas”.
Ojciec
Maksymilian, Rycerz Niepokalanej, uczy: „Świętymi będziemy wówczas, gdy zawsze
i we wszystkim jak najdoskonalej pełnić będziemy wolę Bożą”. „Cała istota
świętości polega na zjednoczeniu woli naszej z wolą Bożą”.
Podobnie
uczy św. Jan XXIII: „Podstawą świętości jest całkowite oddanie się świętej woli
Pana, nawet w małych rzeczach”.
„Świętość
jest akceptacją woli Bożej – mówi bł. Matka Teresa. Każdy z nas posiada w sobie
zdolność zostania świętym, a drogą do świętości jest modlitwa. Ponieważ uczysz
się kochać, uczysz się być świętym, a żeby umieć kochać, musisz się modlić.
Nasze postępy w zdobywaniu świętości zależą od Boga i od nas”.
„Och!
Jak łatwo jest stać się świętym – mówi św. Wincenty a Paulo. Podstawowym i
prawie jedynym środkiem jest przyzwyczajenie się do pełnienia we wszystkim woli
Bożej”.
Drogi
bracie! Droga siostro! Niech to ciebie nie przeraża. Zawsze zaczynaj od spraw
prostych i łatwych. Od znaku krzyża świętego, od pacierza, od dobrze
spełnionych obowiązków, a potem sam Bóg będzie ciebie prowadził do nieba.
Święta
Siostra Faustyna, Apostołka Miłosierdzia Bożego, w swoim Dzienniczku pisze:
„Niech żadna dusza nie wątpi, chociażby była najnędzniejsza, póki żyje – każda
może się stać wielką świętą, bo wielka jest moc łaski Bożej. Od nas zależy
tylko nie stawiać oporu działaniu Bożemu” (Dz. 283).
Pamiętajmy,
że święci też kiedyś byli w tym miejscu, w którym my jesteśmy dzisiaj. Każdy z
nich miał podobne wątpliwości, w ich sercu rodziły się te same pytania, które
rodzą się w naszych sercach. I te same pokusy im dokuczały. Nie urodzili się od
razu cnotliwi, idealni, bez żadnej skazy.
Gdy
św. Jan Paweł II był jeszcze studentem, to koledzy na drzwiach nieco złośliwie
przyczepili mu karteczkę: "Tu mieszka Karol Wojtyła - początkujący
święty". On też kiedyś zaczynał.
Jak
powiedział Papież Franciszek: „Święci nie są supermanami ani nie narodzili się
doskonałymi. Są ludźmi, którzy zanim osiągnęli chwałę Nieba, prowadzili
normalne życie, z jego radościami i cierpieniami, trudami i nadziejami. Lecz
kiedy poznali miłość Boga, to poszli za Nim wielkodusznie, bezwarunkowo i bez
hipokryzji. Znieśli cierpienia i przeciwności bez nienawiści, na zło
odpowiadając dobrem, szerząc radość i pokój. Święci to mężczyźni i kobiety,
którzy mają w sercu radość i przekazują ją innym. (…) W obliczach braci
najmniejszych i pogardzanych dostrzegli oblicze Boga, a teraz kontemplują je
twarzą w twarz, w Jego chwalebnym pięknie”.
„Troska
o innych jest początkiem wielkiej świętości – mówi bł. Matka Teresa z Kalkuty.
Jeśli nauczysz się sztuki przedkładania innych nad siebie, będziesz się stawał
podobny do Chrystusa, bowiem Jego Serce było łagodne i zawsze myślał o innych”.
Służebnica
Boża Rozalia Celakówna, pielęgniarka pracująca wśród chorych wenerycznie w
jednym z krakowskich szpitali, mówi: „Świętość to nic innego jak miłość. […]
Miłość musi kierować każdym mym krokiem, i być w każdym tchnieniu, by wszystkie
me czyny, poczynania, były przepojone miłością. Miłość każe mi zapomnieć o
sobie, pracować dokładnie i bezinteresownie, służyć wszystkim, bez względu jak
się na mnie zapatrują i jak ze mną postępują”.
Zdobyła
zaufanie chorych, a Pan Jezus jej pracy szczególnie pobłogosławił: w czasie 20
lat jej służby, podczas jej dyżurów nikt nie umarł bez sakramentów. Podczas
ciężkich dyżurów nocnych odczuwała obecność Boga. Pokój zalewał jej duszę.
«Panie! Czyń ze mną, co tylko chcesz - mówiła. Uczyń mnie narzędziem w Twych
Boskich Rękach do spełniania zawsze i wszędzie Twojej Najświętszej Woli.».
Przez
dwa tygodnie pielęgnowała 12-letnią dziewczynkę, której nikt nie chciał
obsługiwać z powodu nieznośnego fetoru. Prawie przez rok mieszkała w jednym
pokoju z pielęgniarką chorą na gruźlicę skóry i troskliwie ją pielęgnowała.
Potrzebującym chętnie dostarczała leków. Chorych wspierała radą i pieniędzmi. Dla
chorych na sali sprowadzała w porę kapłanów.
Prymas
Tysiąclecia, Sługa Boży Kardynał Stefan Wyszyński powiedział : „Powszechnie
mówi się, że: czas to pieniądz. A ja wam powiem: czas to miłość! […] Całe nasze
życie tyle jest warte, ile jest w nim miłości”. „Nie ma takich sytuacji, w
których by jeszcze miłość nie miała czegoś do powiedzenia”. „Zamiast oczekiwać
na dobroć innych, sami napełniajmy codzienne życie dobrocią”.
„Naucz
mnie Panie miłości codziennej, co prosty uśmiech w dotyk Boga przemienia” –
napisze młoda karmelitanka z Gdyni.
Przykładem
może być tutaj bł. Władysław Batthyány-Strattmann, nazywany lekarzem ubogich.
-
Kiedy jakiś pacjent do mnie przychodzi, jeszcze zanim go zobaczę, myślę o nim
jak o przyjacielu - powiedział kiedyś. To dlatego starał się znaleźć
wystarczająco dużo czasu, aby każdego ze swoich pacjentów cierpliwie wysłuchać,
a tych, którzy leżeli w jego szpitalu, podnieść na duchu łagodnym uściskiem
dłoni. Był to u niego całkiem naturalny odruch. Czuł się narzędziem Boga, miał
świadomość, że jako lekarz chce przywracać zdrowie nie tylko ciała, ale i
duszy.
Ten
ceniony okulista swój dzień pracy zawsze zaczynał i kończył modlitwą w
przydomowej kaplicy.
We
wspomnieniach rodziny Batthyány można znaleźć opowieść jednej z ciotek
Władysława o pewnym biednym robotniku, który poparzył sobie oczy wapnem. Jedno
oko stracił od razu i wszystko wskazywało na to, że drugiego również nie da się
uratować. Wówczas lekarz z całą swoją liczną rodziną modlili się o ocalenie
wzroku dla biedaka. Kiedy Bóg wysłuchał ich próśb i udało się zapobiec utracie
drugiego oka, chory przyszedł pożegnać się ze swoim lekarzem. Wzruszony upadł
na kolana przed swoim dobroczyńcą. Ukląkł również Władysław i tak znalazła ich
reszta rodziny, jak klęcząc naprzeciw siebie, dziękowali Bogu za pomoc. Zanim
się rozstali, lekarz obdarował jeszcze robotnika nowymi butami i ubraniem.
W
swoim pamiętniku napisał: "Nawet jeśli urodziłbym się tysiąc razy, tysiąc
razy powiedziałbym mojemu Bogu: Panie, pozwól mi znowu zostać lekarzem, abym
mógł pracować dla Ciebie i Twojej chwały".
Przykładem
katolickiego lekarza może być także św. Józef Moscati, neapolitańczyk
kanonizowany w 1987 roku.
Kariera
lekarska Giuseppe trwała 24 lata. Zmarł nagle 12 kwietnia 1927 roku, mając
zaledwie czterdzieści siedem lat. Jak każdego dnia, rano uczestniczył w Mszy
świętej i przystąpił do Komunii; później pracował w szpitalu. Po powrocie do
domu i zjedzeniu posiłku przyjmował pacjentów. Po południu źle się poczuł i
zmarł w fotelu w swoim gabinecie.
Jego
śmierć poruszyła wiele osób, w sposób szczególny najuboższych pacjentów, którzy
wielokrotnie doświadczyli jego troskliwości.
Moscati
starał się we wszelki możliwy sposób nieść miłosierdzie bliźnim, w których
oczami wiary rozpoznawał cierpiące Oblicze Pana. Wobec osób znajdujących się w
najbardziej trudnej sytuacji materialnej posuwał się aż do wkładania kilku
banknotów między recepty, albo pod poduszkę pacjenta, u którego wyczuwał ciężką
sytuację finansową, szczególnie, kiedy spostrzegł, że choroba powstała na
skutek niedożywienia. Czasami takich ludzi osobiście zabezpieczał w lekarstwa,
które przepisywał albo płacił za pobyt w szpitalu za tych, którzy nie mieli
takiej możliwości.
Można
go było wzywać nawet do dzielnic cieszących się złą sławą, ciemnych zaułków,
gdzie niebezpiecznie było ryzykować samemu, do tych ciemnych korytarzy, gdzie
zmuszony był wchodzić ze świecą - nie odmawiał nigdy. Jeśli ostrzegano go,
odpowiadał: "Nie powinno się bać, gdy się idzie czynić dobro".
Pewien
przyjaciel spotkał go wieczorem w Vomero, na placu Vanvitelli, z dala od zwykle
uczęszczanej trasy. Zapytał, co robi w tych stronach: "Wiesz - powiada
Moscati śmiejąc się - idę codziennie robić za spluwaczkę biednego
studenta". Chodziło o pewnego młodzieńca, który mieszkał sam w wynajętym
pokoju, chorego na gruźlicę już w fazie niezakaźnej. Jeśli gospodarze
dowiedzieliby się o tym, wyrzuciliby go na ulicę, zatem Moscati przychodził co
wieczór, żeby zabrać chusteczki pełne wydzieliny, a następnie spalić je, a na
ich miejsce pozostawić czyste.
W
domu Moscatiego, siostra, która opiekowała się domem, brała wszystkie jego
pobory i zarządzała nimi w taki sposób, aby zabezpieczyć godne życie,
przeznaczając resztę dla potrzebujących. Profesor wracając z wizyt przynosił
adresy biednych rodzin, które tam spotkał, przekazywał je siostrze i prosił o
zajęcie się nimi.
Po
jego przedwczesnej śmierci przyjaciele opowiadali o "codziennym trudzie,
przez wszystkie godziny, bez odpoczynku i bez umiaru". Temu, kto pytał go,
jak jest w stanie to wszystko wytrzymać, odpowiadał w prosty sposób: "Kto
przyjmuje Komunię Świętą każdego ranka, ma ze sobą ładunek energii, który nie
ulega wyczerpaniu."
W
jednym z listów do pewnego kolegi Moscati pisze: "Błogosławieni jesteśmy,
my lekarze, jeżeli pamiętamy, że obok ciał mamy przed sobą dusze nieśmiertelne,
względem których posiadamy ewangeliczny nakaz, żeby kochać je jak siebie
samego".
W
wielu listach widzi się, jak profesor wpajał te zasady swoim uczniom:
"Macie,
w swoim posłannictwie zawierzonym Opatrzności, pamiętać, że wasi chorzy przede
wszystkim mają duszę, do której musicie umieć zbliżyć się, i którą musicie przybliżyć
do Boga; pamiętajcie, że macie zobowiązanie miłości w waszym gabinecie, gdyż
tylko w ten sposób możecie wypełnić wielki mandat niesienia pomocy w
nieszczęściu. Nauka i wiara! (16 lipca 1926 roku).
„Pamiętajcie,
że powinniście zajmować się nie tylko ciałami ale również chorymi duszami,
które do was się zgłaszają. Jakże wiele bólu w sposób łatwy możecie uśmierzyć
poprzez radę odnoszącą się do duszy, zamiast zimnej recepty przesłanej
farmaceucie (1923)".
Jednemu
z pacjentów zalecał: "Proszę przypomnieć sobie dni swojego dzieciństwa i
uczuć, którymi darzyli pana jego bliscy, swoją matkę; proszę do tego powrócić,
a przysięgam panu, że obok duszy będzie nasycone także pana ciało, ponieważ
pana pierwszym lekarstwem będzie nieskończona miłość (23 czerwiec 1923
r.)."
Trzeba
dobitnie przypomnieć, że Moscati nie robił z siebie uzdrowiciela, albo
świętoszka: pracował jako lekarz i profesję swoją wykonywał perfekcyjnie, lecz
był jednocześnie świadomy, że ma przed sobą przede wszystkim nieśmiertelną
duszę. Nigdy, troszcząc się o sprawy duchowe, nie zaniedbywał ciała. Pewnej
siostrze zakonnej, która chciała oddalić się dla jakiegoś świątobliwego zajęcia
w czasie godzin pracy, ostro odpowiedział: "Siostro! Bogu służy się
pracując." Innej zacnej pani, która zaniedbywała swoje leczenie, mówiąc,
że wystarczy modlić się, rzekł: "Dla pani duszy ważniejsze jest wykonanie
jednego zastrzyku leczącego chorobę niż odmawianie wielu modlitw."
Bł.
Papież Paweł VI podczas homilii beatyfikacyjnej Józefa Moscatiego mówił:
"Jego życie stawiamy jako wzór do naśladowania, bo ono było autentycznie
ewangeliczne z zadziwiającym wykorzystaniem talentów otrzymanych od Boga. To
lekarz, który z zawodu, z profesji uczynił pole apostolstwa miłości Boga i
bliźnich uświęcając siebie i zdobywając innych dla Chrystusa. To profesor,
który zostawił po sobie głęboki ślad podziwu, nie tylko przez głębię wiedzy,
lecz także przez przykład moralnego postępowania i absolutnego poświęcenia dla
drugich”.
Drodzy
Moi! Jak wiele mają do powiedzenia ci święci lekarze wszystkim studentom
medycyny przeżywającym na trzecim roku ceremonię przyjęcia białego fatrucha.
„Lekarzy
darzę szczególną miłością – mówiła błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty. Wasz
zawód jest także powołaniem – powołaniem spełniania Bożej miłości, Bożej
litości, Bożej mocy uzdrawiania cierpiących. Bóg wybrał was do spełniania
szczególnej misji. Być lekarzem oznacza gotowość dotykania Boga w każdym
cierpiącym, czy to bogatym, czy to biednym, bowiem choroba dotyka wszystkich”.
Przykładem
wierności temu szlachetnemu powołaniu może być dla nas Edmund Wojtyła, starszy
brat Karola, przyszłego świętego papieża Jana Pawła II, pracujący jako lekarz
Oddziału Zakaźnego Szpitala Miejskiego w Bielsku.
Jesienią
1932 roku do szpitala w Bielsku trafiła dwudziestojednoletnia dziewczyna chora
na szkarlatynę. Edmund Wojtyła starał się za wszelką cenę ją ratować. Tym
bardziej, gdy dowiedział się, że została umieszczona w izolatce i inni lekarze
ją opuścili w obawie przed zarażeniem się. Wtedy Edmund postanowił sam się nią
zająć. Osobiście przy niej czuwał, nawet nocą. Niestety zaraził się od niej
chorobą. Tym samym sprowadził również na siebie wyrok śmierci. Bo zmarła i
pacjentka, i – po dziesięciu dniach – również Edmund. Miał dwadzieścia sześć
lat.
Prasa
charakteryzowała go jako lekarza wyjątkowo rzetelnego, okazującego współczucie
chorym.
Św.
Charbel, pustelnik z Góry Annaya w Libanie, mówi: „Kochaj aż do poświęcenia
siebie; miłość jest jedynym atramentem, którym możesz cokolwiek zapisać na tym
świecie, wszystko inne jest kleksem na papierze”.
Rozumiała
to Bł. Siostra Marta Wiecka (1874 – 1904) młoda szarytka pracująca w szpitalu.
W
swoim dzienniku duchowym napisała:
„Niech
naszą jedyną tęsknotą stanie się niebo, troska o taki stan duszy, by w każdej
chwili być gotową stanąć przed Bogiem”. Tą troską siostra Marta obejmowała też
wszystkich chorych powierzonych jej opiece.
Bardzo
często młoda szarytka wyrywana ze snu, biegła na salę szpitalną, by ulżyć
ludzkiemu cierpieniu. Opatrując rany chorego, pytała: „jak tam dusza?” Dlatego
też powierzano jej przypadki osób niewierzących, gdyż na jej oddziale nikt nie
umierał bez pojednania się z Bogiem.
Dla
siostry Marty każdy cierpiący człowiek był jednakowo ważny, bez względu na to,
czy był to Polak, Ukrainiec czy Żyd, grekokatolik, prawosławny czy katolik.
Wszystkim służyła z tą samą miłością. Siłę do służby czerpała z modlitwy.
Jak
całe życie siostry Marty obfitowało w czyny miłości, tak również jej śmierć
stała się aktem, którego źródłem była autentyczna miłość do Boga i bliźniego.
W
szpitalnej separatce leżała kobieta chora na tyfus plamisty. Pacjentka po odzyskaniu
zdrowia powróciła do domu. Tymczasem wszystkie rzeczy z separatki, podlegające
dezynfekcji miały być wynieść poza obręb pomieszczeń szpitalnych. Miał to
uczynić zatrudniony przez szpital dozorca.
Gdy
s. Marta, przychodząc na dyżur, dowiedziała się, że ma tego dokonać młody
mężczyzna, który opowiadał jej kiedyś o szczęściu rodzinnym, o swojej żonie i
dziecku, zaczęła wówczas wyobrażać sobie, co się stanie, gdy ten mężczyzna – mąż
i ojciec – podczas wykonywania swej posługi ulegnie zakażeniu: niechybnie
umrze, a dom bez ojca, to jak mieszkanie bez dachu – pomyślała. Natychmiast
zdecydowała, że ona zastąpi tego człowieka, aby przypadkiem nie zachorował.
Nazajutrz
u s. Marty pojawiły się niestety symptomy choroby. Odeszła spokojnie do
wieczności po zasłużoną nagrodę do swego niebieskiego Oblubieńca; miała wówczas
30 lat. Następnego dnia odbył się pogrzeb z udziałem tłumów, gdyż powszechnie
uważano ją za świętą i tę, która oddała życie za drugiego człowieka.
Drodzy
Moi! Uroczystość Wszystkich Świętych niech stanie się dla nas okazją, aby
zacząć przeżywać nasze chrześcijaństwo w sposób bardziej autentyczny. Mamy
głosić Dobrą Nowinę o Chrystusie i naszymi słowami i przykładem naszego
codziennego życia.
Na
koniec, najmilsi bracia i siostry, pragnę zwrócić się do każdego z was słowami
świętego ojca Pio:
„Jezus
niech cię przyciśnie do swego serca i uczyni podobnym do świętego, którego imię
nosisz. Niech Jezus zawsze będzie jedynym Królem twego serca. Niech ci
towarzyszy stale ze swoją czułą łaską, niech w twojej duszy wzrasta Jego
doskonała miłość, niech cię przemieni zupełnie w siebie samego i niech cię
uczyni świętym”. Amen.
o. Piotr
Męczyński O. Carm.
|