01.11.2014
O świętych w białym fartuchu


Umiłowani w Sercu Jezusa bracia i siostry!

Droga Rodzino Matki Bożej Bolesnej!

„Bycie świętymi, nie jest przywilejem nielicznych, ale powołaniem dla wszystkich – mówił papież Franciszek. Dlatego wszyscy jesteśmy wezwani, aby pójść drogą świętości, a ta droga ma swoje imię, oblicze: to Jezus Chrystus”.

Św. Jan Maria Vianey, Proboszcz z Ars, powiedział, że „Święci są jak niezliczone lusterka, w których przegląda się Jezus”.

Święci uczą nas podążać wytrwale śladami Mistrza z Nazaretu, żyć w codzienności Ewangelią Chrystusa, są jak Boże drogowskazy wskazujące drogę do Nieba.

„Między Ewangelią na piśmie a życiem świętych nie ma większej różnicy niż między melodią zapisaną w nutach a melodią śpiewaną” – mówi św. Franciszek Salezy.

Papież Benedykt XVI zwraca się do nas z zachętą:

„Każdy powinien mieć jakiegoś Świętego, z którym pozostawałby w bardzo zażyłej relacji, aby odczuwać jego bliskość przez modlitwę i wstawiennictwo, ale także, aby go naśladować. Chciałbym zaprosić was, abyście bardziej poznawali Świętych, rozpoczynając od tego, którego imię nosicie, czytając ich życiorysy i pisma. Bądźcie pewni, że staną się oni dobrymi przewodnikami, abyście jeszcze bardziej kochali Pana oraz będą cenną pomocą dla wzrostu ludzkiego i chrześcijańskiego. (Ojciec Święty Benedykt XVI, 2010).

Drodzy Moi! Życia świętych nie można dosłownie kalkować. Świętych się podpatruje. Istotą świętości jest miłość, poświęcenie dla Boga i bliźniego, wierność w codziennym wypełnianiu woli Bożej.

Święci są nam dani, aby nam podpowiadali, są nam dani, aby nam pomagali podjąć decyzję współpracy z wolą Bożą i łaską Bożą, objawiającą się w naszym codziennym życiu.

Święty papież Jan XXIII uczy: „Bóg chce, abyśmy szli za przykładem świętych i przejmowali od nich życiową esencję cnót, którą mamy przemieniać w naszą krew i przystosowywać do naszych postaw i szczególnych okoliczności”.

„Czcić Świętych, a nie starać się o naśladowanie ich w świętości, to jest fałszywa pobożność” – mówi św. Euzebiusz.

Często zwracamy się do świętych z rożnymi modlitwami. Czy jednak była chociaż jedna prośba, żeby nam wyprosili autentyczne i święte życie chrześcijańskie? Najczęściej są to czysto ziemskie intencje. Lubimy Świętych, ale nie lubimy świętości. Zbyt wiele nas to kosztuje. Należałoby wyrwać ze swego zatrutego serca „chwast zła” – grzech, a taka operacja boli.

Oklaskujemy Świętych, prosimy ich o różne rzeczy, ale sami nie ruszamy się z miejsca, podziwiamy tych, którzy walczą ale sami nie podejmujemy walki, pozostając często w okopach swoich grzechów i wygodnictwa.

Gdy św. Scholastyka spytała swego brata św. Benedykta, czego potrzeba, by dojść do świętości, otrzymała odpowiedź: „Trzeba chcieć”.

„Muszę być świętym jak największym” – pisze św. Maksymilian Kolbe w swoim Regulaminie życia.

Podobnie święta Teresa z Avila: „Jesteśmy duchowym potomstwem tylu chwalebnych przodków, którzy tu na ziemi nosili ten nasz święty habit Karmelu, a dziś chwałą przyobleczeni czekają na nas w niebie. Zdobywajmy się na świętą zuchwałość, postanówmy sobie i usiłujmy, za łaską Boga, stać się świętymi jak oni. Walka nie będzie długa, a koniec jej wieczny”.

W roku 1973 słynna gwiazda filmowa, młoda aktorka z Hollywood, Dolores Hart, wstąpiła do klasztoru. Zanim została zakonnicą grała rolę św. Klary w filmie pt. Św. Franciszek z Asyżu. Gdy ją później pytano, dlaczego wstąpiła do klasztoru, odpowiedziała: „Dotychczas grałam św. Klarę, a teraz pragnę żyć jak św. Klara, chcę być świętą”.

Św. Charbel, maronicki pustelnik z Libanu, mówi: „Świętość to nie przypadek, świętość to wybór. Nie czekaj, aż przyjdzie do ciebie z zewnątrz, żyj i zdobywaj ją od środka. Królestwo Boże mieszka w twoim sercu”. „Świętość jest łaską i wolą: łaska pochodzi od Boga, a wola od ciebie. Jesteś potencjalnym świętym – zrób wszystko, aby nim być naprawdę”.

Dlaczego mamy być świętymi? Na to pytanie odpowiada ta, która w Chrystusie kochała najbiedniejszych z biednych, bł. Matka Teresa z Kalkuty: „Musimy stać się świętymi nie dlatego, że chcemy się czuć świętymi, ale dlatego, aby Chrystus mógł żyć pełnią życia w nas”.

Ojciec Maksymilian, Rycerz Niepokalanej, uczy: „Świętymi będziemy wówczas, gdy zawsze i we wszystkim jak najdoskonalej pełnić będziemy wolę Bożą”. „Cała istota świętości polega na zjednoczeniu woli naszej z wolą Bożą”.

Podobnie uczy św. Jan XXIII: „Podstawą świętości jest całkowite oddanie się świętej woli Pana, nawet w małych rzeczach”. 

„Świętość jest akceptacją woli Bożej – mówi bł. Matka Teresa. Każdy z nas posiada w sobie zdolność zostania świętym, a drogą do świętości jest modlitwa. Ponieważ uczysz się kochać, uczysz się być świętym, a żeby umieć kochać, musisz się modlić. Nasze postępy w zdobywaniu świętości zależą od Boga i od nas”.

„Och! Jak łatwo jest stać się świętym – mówi św. Wincenty a Paulo. Podstawowym i prawie jedynym środkiem jest przyzwyczajenie się do pełnienia we wszystkim woli Bożej”.

Drogi bracie! Droga siostro! Niech to ciebie nie przeraża. Zawsze zaczynaj od spraw prostych i łatwych. Od znaku krzyża świętego, od pacierza, od dobrze spełnionych obowiązków, a potem sam Bóg będzie ciebie prowadził do nieba.

Święta Siostra Faustyna, Apostołka Miłosierdzia Bożego, w swoim Dzienniczku pisze: „Niech żadna dusza nie wątpi, chociażby była najnędzniejsza, póki żyje – każda może się stać wielką świętą, bo wielka jest moc łaski Bożej. Od nas zależy tylko nie stawiać oporu działaniu Bożemu” (Dz. 283).

Pamiętajmy, że święci też kiedyś byli w tym miejscu, w którym my jesteśmy dzisiaj. Każdy z nich miał podobne wątpliwości, w ich sercu rodziły się te same pytania, które rodzą się w naszych sercach. I te same pokusy im dokuczały. Nie urodzili się od razu cnotliwi, idealni, bez żadnej skazy.

Gdy św. Jan Paweł II był jeszcze studentem, to koledzy na drzwiach nieco złośliwie przyczepili mu karteczkę: "Tu mieszka Karol Wojtyła - początkujący święty". On też kiedyś zaczynał.

Jak powiedział Papież Franciszek: „Święci nie są supermanami ani nie narodzili się doskonałymi. Są ludźmi, którzy zanim osiągnęli chwałę Nieba, prowadzili normalne życie, z jego radościami i cierpieniami, trudami i nadziejami. Lecz kiedy poznali miłość Boga, to poszli za Nim wielkodusznie, bezwarunkowo i bez hipokryzji. Znieśli cierpienia i przeciwności bez nienawiści, na zło odpowiadając dobrem, szerząc radość i pokój. Święci to mężczyźni i kobiety, którzy mają w sercu radość i przekazują ją innym. (…) W obliczach braci najmniejszych i pogardzanych dostrzegli oblicze Boga, a teraz kontemplują je twarzą w twarz, w Jego chwalebnym pięknie”.

„Troska o innych jest początkiem wielkiej świętości – mówi bł. Matka Teresa z Kalkuty. Jeśli nauczysz się sztuki przedkładania innych nad siebie, będziesz się stawał podobny do Chrystusa, bowiem Jego Serce było łagodne i zawsze myślał o innych”.

Służebnica Boża Rozalia Celakówna, pielęgniarka pracująca wśród chorych wenerycznie w jednym z krakowskich szpitali, mówi: „Świętość to nic innego jak miłość. […] Miłość musi kierować każdym mym krokiem, i być w każdym tchnieniu, by wszystkie me czyny, poczynania, były przepojone miłością. Miłość każe mi zapomnieć o sobie, pracować dokładnie i bezinteresownie, służyć wszystkim, bez względu jak się na mnie zapatrują i jak ze mną postępują”.

Zdobyła zaufanie chorych, a Pan Jezus jej pracy szczególnie pobłogosławił: w czasie 20 lat jej służby, podczas jej dyżurów nikt nie umarł bez sakramentów. Podczas ciężkich dyżurów nocnych odczuwała obecność Boga. Pokój zalewał jej duszę. «Panie! Czyń ze mną, co tylko chcesz - mówiła. Uczyń mnie narzędziem w Twych Boskich Rękach do spełniania zawsze i wszędzie Twojej Najświętszej Woli.».

Przez dwa tygodnie pielęgnowała 12-letnią dziewczynkę, której nikt nie chciał obsługiwać z powodu nieznośnego fetoru. Prawie przez rok mieszkała w jednym pokoju z pielęgniarką chorą na gruźlicę skóry i troskliwie ją pielęgnowała. Potrzebującym chętnie dostarczała leków. Chorych wspierała radą i pieniędzmi. Dla chorych na sali sprowadzała w porę kapłanów.

Prymas Tysiąclecia, Sługa Boży Kardynał Stefan Wyszyński powiedział : „Powszechnie mówi się, że: czas to pieniądz. A ja wam powiem: czas to miłość! […] Całe nasze życie tyle jest warte, ile jest w nim miłości”. „Nie ma takich sytuacji, w których by jeszcze miłość nie miała czegoś do powiedzenia”. „Zamiast oczekiwać na dobroć innych, sami napełniajmy codzienne życie dobrocią”.

„Naucz mnie Panie miłości codziennej, co prosty uśmiech w dotyk Boga przemienia” – napisze młoda karmelitanka z Gdyni.

Przykładem może być tutaj bł. Władysław Batthyány-Strattmann, nazywany lekarzem ubogich.

- Kiedy jakiś pacjent do mnie przychodzi, jeszcze zanim go zobaczę, myślę o nim jak o przyjacielu - powiedział kiedyś. To dlatego starał się znaleźć wystarczająco dużo czasu, aby każdego ze swoich pacjentów cierpliwie wysłuchać, a tych, którzy leżeli w jego szpitalu, podnieść na duchu łagodnym uściskiem dłoni. Był to u niego całkiem naturalny odruch. Czuł się narzędziem Boga, miał świadomość, że jako lekarz chce przywracać zdrowie nie tylko ciała, ale i duszy.

Ten ceniony okulista swój dzień pracy zawsze zaczynał i kończył modlitwą w przydomowej kaplicy.

We wspomnieniach rodziny Batthyány można znaleźć opowieść jednej z ciotek Władysława o pewnym biednym robotniku, który poparzył sobie oczy wapnem. Jedno oko stracił od razu i wszystko wskazywało na to, że drugiego również nie da się uratować. Wówczas lekarz z całą swoją liczną rodziną modlili się o ocalenie wzroku dla biedaka. Kiedy Bóg wysłuchał ich próśb i udało się zapobiec utracie drugiego oka, chory przyszedł pożegnać się ze swoim lekarzem. Wzruszony upadł na kolana przed swoim dobroczyńcą. Ukląkł również Władysław i tak znalazła ich reszta rodziny, jak klęcząc naprzeciw siebie, dziękowali Bogu za pomoc. Zanim się rozstali, lekarz obdarował jeszcze robotnika nowymi butami i ubraniem.

W swoim pamiętniku napisał: "Nawet jeśli urodziłbym się tysiąc razy, tysiąc razy powiedziałbym mojemu Bogu: Panie, pozwól mi znowu zostać lekarzem, abym mógł pracować dla Ciebie i Twojej chwały".

Przykładem katolickiego lekarza może być także św. Józef Moscati, neapolitańczyk kanonizowany w 1987 roku.

Kariera lekarska Giuseppe trwała 24 lata. Zmarł nagle 12 kwietnia 1927 roku, mając zaledwie czterdzieści siedem lat. Jak każdego dnia, rano uczestniczył w Mszy świętej i przystąpił do Komunii; później pracował w szpitalu. Po powrocie do domu i zjedzeniu posiłku przyjmował pacjentów. Po południu źle się poczuł i zmarł w fotelu w swoim gabinecie.

Jego śmierć poruszyła wiele osób, w sposób szczególny najuboższych pacjentów, którzy wielokrotnie doświadczyli jego troskliwości.

Moscati starał się we wszelki możliwy sposób nieść miłosierdzie bliźnim, w których oczami wiary rozpoznawał cierpiące Oblicze Pana. Wobec osób znajdujących się w najbardziej trudnej sytuacji materialnej posuwał się aż do wkładania kilku banknotów między recepty, albo pod poduszkę pacjenta, u którego wyczuwał ciężką sytuację finansową, szczególnie, kiedy spostrzegł, że choroba powstała na skutek niedożywienia. Czasami takich ludzi osobiście zabezpieczał w lekarstwa, które przepisywał albo płacił za pobyt w szpitalu za tych, którzy nie mieli takiej możliwości.

Można go było wzywać nawet do dzielnic cieszących się złą sławą, ciemnych zaułków, gdzie niebezpiecznie było ryzykować samemu, do tych ciemnych korytarzy, gdzie zmuszony był wchodzić ze świecą - nie odmawiał nigdy. Jeśli ostrzegano go, odpowiadał: "Nie powinno się bać, gdy się idzie czynić dobro".

Pewien przyjaciel spotkał go wieczorem w Vomero, na placu Vanvitelli, z dala od zwykle uczęszczanej trasy. Zapytał, co robi w tych stronach: "Wiesz - powiada Moscati śmiejąc się - idę codziennie robić za spluwaczkę biednego studenta". Chodziło o pewnego młodzieńca, który mieszkał sam w wynajętym pokoju, chorego na gruźlicę już w fazie niezakaźnej. Jeśli gospodarze dowiedzieliby się o tym, wyrzuciliby go na ulicę, zatem Moscati przychodził co wieczór, żeby zabrać chusteczki pełne wydzieliny, a następnie spalić je, a na ich miejsce pozostawić czyste.

W domu Moscatiego, siostra, która opiekowała się domem, brała wszystkie jego pobory i zarządzała nimi w taki sposób, aby zabezpieczyć godne życie, przeznaczając resztę dla potrzebujących. Profesor wracając z wizyt przynosił adresy biednych rodzin, które tam spotkał, przekazywał je siostrze i prosił o zajęcie się nimi.

Po jego przedwczesnej śmierci przyjaciele opowiadali o "codziennym trudzie, przez wszystkie godziny, bez odpoczynku i bez umiaru". Temu, kto pytał go, jak jest w stanie to wszystko wytrzymać, odpowiadał w prosty sposób: "Kto przyjmuje Komunię Świętą każdego ranka, ma ze sobą ładunek energii, który nie ulega wyczerpaniu."

W jednym z listów do pewnego kolegi Moscati pisze: "Błogosławieni jesteśmy, my lekarze, jeżeli pamiętamy, że obok ciał mamy przed sobą dusze nieśmiertelne, względem których posiadamy ewangeliczny nakaz, żeby kochać je jak siebie samego".

W wielu listach widzi się, jak profesor wpajał te zasady swoim uczniom:

"Macie, w swoim posłannictwie zawierzonym Opatrzności, pamiętać, że wasi chorzy przede wszystkim mają duszę, do której musicie umieć zbliżyć się, i którą musicie przybliżyć do Boga; pamiętajcie, że macie zobowiązanie miłości w waszym gabinecie, gdyż tylko w ten sposób możecie wypełnić wielki mandat niesienia pomocy w nieszczęściu. Nauka i wiara! (16 lipca 1926 roku).

„Pamiętajcie, że powinniście zajmować się nie tylko ciałami ale również chorymi duszami, które do was się zgłaszają. Jakże wiele bólu w sposób łatwy możecie uśmierzyć poprzez radę odnoszącą się do duszy, zamiast zimnej recepty przesłanej farmaceucie (1923)".

Jednemu z pacjentów zalecał: "Proszę przypomnieć sobie dni swojego dzieciństwa i uczuć, którymi darzyli pana jego bliscy, swoją matkę; proszę do tego powrócić, a przysięgam panu, że obok duszy będzie nasycone także pana ciało, ponieważ pana pierwszym lekarstwem będzie nieskończona miłość (23 czerwiec 1923 r.)."

Trzeba dobitnie przypomnieć, że Moscati nie robił z siebie uzdrowiciela, albo świętoszka: pracował jako lekarz i profesję swoją wykonywał perfekcyjnie, lecz był jednocześnie świadomy, że ma przed sobą przede wszystkim nieśmiertelną duszę. Nigdy, troszcząc się o sprawy duchowe, nie zaniedbywał ciała. Pewnej siostrze zakonnej, która chciała oddalić się dla jakiegoś świątobliwego zajęcia w czasie godzin pracy, ostro odpowiedział: "Siostro! Bogu służy się pracując." Innej zacnej pani, która zaniedbywała swoje leczenie, mówiąc, że wystarczy modlić się, rzekł: "Dla pani duszy ważniejsze jest wykonanie jednego zastrzyku leczącego chorobę niż odmawianie wielu modlitw."

Bł. Papież Paweł VI podczas homilii beatyfikacyjnej Józefa Moscatiego mówił: "Jego życie stawiamy jako wzór do naśladowania, bo ono było autentycznie ewangeliczne z zadziwiającym wykorzystaniem talentów otrzymanych od Boga. To lekarz, który z zawodu, z profesji uczynił pole apostolstwa miłości Boga i bliźnich uświęcając siebie i zdobywając innych dla Chrystusa. To profesor, który zostawił po sobie głęboki ślad podziwu, nie tylko przez głębię wiedzy, lecz także przez przykład moralnego postępowania i absolutnego poświęcenia dla drugich”.

Drodzy Moi! Jak wiele mają do powiedzenia ci święci lekarze wszystkim studentom medycyny przeżywającym na trzecim roku ceremonię przyjęcia białego fatrucha.

„Lekarzy darzę szczególną miłością – mówiła błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty. Wasz zawód jest także powołaniem – powołaniem spełniania Bożej miłości, Bożej litości, Bożej mocy uzdrawiania cierpiących. Bóg wybrał was do spełniania szczególnej misji. Być lekarzem oznacza gotowość dotykania Boga w każdym cierpiącym, czy to bogatym, czy to biednym, bowiem choroba dotyka wszystkich”.

Przykładem wierności temu szlachetnemu powołaniu może być dla nas Edmund Wojtyła, starszy brat Karola, przyszłego świętego papieża Jana Pawła II, pracujący jako lekarz Oddziału Zakaźnego Szpitala Miejskiego w Bielsku.

Jesienią 1932 roku do szpitala w Bielsku trafiła dwudziestojednoletnia dziewczyna chora na szkarlatynę. Edmund Wojtyła starał się za wszelką cenę ją ratować. Tym bardziej, gdy dowiedział się, że została umieszczona w izolatce i inni lekarze ją opuścili w obawie przed zarażeniem się. Wtedy Edmund postanowił sam się nią zająć. Osobiście przy niej czuwał, nawet nocą. Niestety zaraził się od niej chorobą. Tym samym sprowadził również na siebie wyrok śmierci. Bo zmarła i pacjentka, i – po dziesięciu dniach – również Edmund. Miał dwadzieścia sześć lat.

Prasa charakteryzowała go jako lekarza wyjątkowo rzetelnego, okazującego współczucie chorym.

Św. Charbel, pustelnik z Góry Annaya w Libanie, mówi: „Kochaj aż do poświęcenia siebie; miłość jest jedynym atramentem, którym możesz cokolwiek zapisać na tym świecie, wszystko inne jest kleksem na papierze”.

Rozumiała to Bł. Siostra Marta Wiecka (1874 – 1904) młoda szarytka pracująca w szpitalu.

W swoim dzienniku duchowym napisała:

„Niech naszą jedyną tęsknotą stanie się niebo, troska o taki stan duszy, by w każdej chwili być gotową stanąć przed Bogiem”. Tą troską siostra Marta obejmowała też wszystkich chorych powierzonych jej opiece.

Bardzo często młoda szarytka wyrywana ze snu, biegła na salę szpitalną, by ulżyć ludzkiemu cierpieniu. Opatrując rany chorego, pytała: „jak tam dusza?” Dlatego też powierzano jej przypadki osób niewierzących, gdyż na jej oddziale nikt nie umierał bez pojednania się z Bogiem.

Dla siostry Marty każdy cierpiący człowiek był jednakowo ważny, bez względu na to, czy był to Polak, Ukrainiec czy Żyd, grekokatolik, prawosławny czy katolik. Wszystkim służyła z tą samą miłością. Siłę do służby czerpała z modlitwy.

Jak całe życie siostry Marty obfitowało w czyny miłości, tak również jej śmierć stała się aktem, którego źródłem była autentyczna miłość do Boga i bliźniego.

W szpitalnej separatce leżała kobieta chora na tyfus plamisty. Pacjentka po odzyskaniu zdrowia powróciła do domu. Tymczasem wszystkie rzeczy z separatki, podlegające dezynfekcji miały być wynieść poza obręb pomieszczeń szpitalnych. Miał to uczynić zatrudniony przez szpital dozorca.

Gdy s. Marta, przychodząc na dyżur, dowiedziała się, że ma tego dokonać młody mężczyzna, który opowiadał jej kiedyś o szczęściu rodzinnym, o swojej żonie i dziecku, zaczęła wówczas wyobrażać sobie, co się stanie, gdy ten mężczyzna – mąż i ojciec – podczas wykonywania swej posługi ulegnie zakażeniu: niechybnie umrze, a dom bez ojca, to jak mieszkanie bez dachu – pomyślała. Natychmiast zdecydowała, że ona zastąpi tego człowieka, aby przypadkiem nie zachorował.

Nazajutrz u s. Marty pojawiły się niestety symptomy choroby. Odeszła spokojnie do wieczności po zasłużoną nagrodę do swego niebieskiego Oblubieńca; miała wówczas 30 lat. Następnego dnia odbył się pogrzeb z udziałem tłumów, gdyż powszechnie uważano ją za świętą i tę, która oddała życie za drugiego człowieka.

Drodzy Moi! Uroczystość Wszystkich Świętych niech stanie się dla nas okazją, aby zacząć przeżywać nasze chrześcijaństwo w sposób bardziej autentyczny. Mamy głosić Dobrą Nowinę o Chrystusie i naszymi słowami i przykładem naszego codziennego życia.

Na koniec, najmilsi bracia i siostry, pragnę zwrócić się do każdego z was słowami świętego ojca Pio:

„Jezus niech cię przyciśnie do swego serca i uczyni podobnym do świętego, którego imię nosisz. Niech Jezus zawsze będzie jedynym Królem twego serca. Niech ci towarzyszy stale ze swoją czułą łaską, niech w twojej duszy wzrasta Jego doskonała miłość, niech cię przemieni zupełnie w siebie samego i niech cię uczyni świętym”. Amen.

                              o. Piotr Męczyński O. Carm.

 


« Wszystkie wiadomości   « powrót  

 



  Klasztor karmelitów z XVII w. oraz Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej w Oborach położone są 20 km od Golubia-Dobrzynia w diecezji płockiej. Jest to miejsce naznaczone szczególną obecnością Maryi w znaku łaskami słynącej figury Matki Bożej Bolesnej. zobacz więcej »


  Sobotnie Wieczerniki mają charakter spotkań modlitewno- ewangelizacyjnych. Gromadzą pielgrzymów u stóp MB Bolesnej. zobacz więcej »
 
     
 
  ©2006 Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej

  Obory 38; 87-645 Zbójno k. Rypina; tel. (0-54) 280 11 59; tel./fax (0-54) 260 62 10;
  oprzeor@obory.com.pl

  Opiekun Pielgrzymów: O. Piotr Męczyński; tel. (0-54) 280 11 59 w. 33; (0-606) 989 710;
  opiotr@obory.com.pl

 
KEbeth Studio