Drodzy w Sercu Jezusa, bracia i siostry!
I
Dzisiejszy Patron Święty
Łukasz jest autorem jednej z Ewangelii i Dziejów Apostolskich.
Według Ojców Kościoła
św. Łukasz urodził się w Antiochii Syryjskiej i był poganinem. Należał do ludzi
dobrze obeznanych z ówczesną literaturą i wykształconych. Świadczy o tym jego
piękny język grecki, dokładność informacji i umiejętność korzystania ze źródeł.
Nie wiadomo, w jakich
okolicznościach przyjął chrzest, trzeba jednak przyznać, że był gorliwym
wyznawcą Chrystusa – nie tylko współdziałał ze św. Pawłem podczas jego
misyjnych wypraw, ale także był jego wiernym przyjacielem. Gdy Apostoł Narodów
został uwięziony w Rzymie, Łukasz przez pewien czas był jego jedynym
towarzyszem i był przy nim aż do jego śmierci w 67 r. Ten wykształcony poganin,
wychowany w kręgu kultury hellenistycznej, jest patronem służby zdrowia. Sam,
prawdopodobnie, także był lekarzem, bo na kartach spisanej przez niego
Ewangelii możemy znaleźć kilkaset terminów medycznych, które występują również
u Hipokratesa czy Galena. Dzięki temu posiadamy cenne próby diagnozowania
niektórych schorzeń albo reakcji fizjologicznych, np. krwawego potu Jezusa
podczas jego walki wewnętrznej w Ogrodzie Oliwnym.
O tym, że był
On lekarzem wspomina w swoim Liście do Kolosan św. Paweł
Apostoł pisząc: „Pozdrawia was Łukasz, umiłowany
lekarz” (Kol 4, 14). Święty Łukasz był bowiem uczniem, przyjacielem
i świadkiem ewangelizacji świata przez św. Pawła Apostoła,
któremu w Jego misjach towarzyszył. Tradycja mówi, że żył
w bezżeństwie i doczekał późnego wieku.
Nie będąc naocznym
świadkiem życia i działalności Jezusa, napisał Ewangelię – Dobrą Nowinę
o Lekarzu duszy i ciała, opierając się na świadectwie innych,
a jako lekarz często używał „terminologii medycznej”, co znajduje potwierdzenie
w wielu opisach uzdrowień z różnych chorób. I tak: Jezus
uzdrawia teściową Piotra, cierpiącą z powodu wysokiej gorączki,
a przy okazji inne osoby (4, 38-41), trędowatego (5, 12-13), paralityka
(5, 17-25), człowieka z uschłą ręką (6, 6-10), sługę setnika, bliskiego
śmierci (7, 2-10), wskrzesza młodzieńca, jedynego syna wdowy z Nain (7,
11-15), uzdrawia opętanego przez złe duchy (8, 26-39), kobietę cierpiącą
na krwotok, która całe swe mienie wydała na lekarzy
i nie potrafili jej uleczyć, wskrzesza dwunastoletnią jedynaczkę
Jaira, przełożonego synagogi (8, 40-56), uzdrawia epileptyka, jedynego syna
kogoś z tłumu (9, 37-42), kobietę pochyloną od osiemnastu lat
(13,10-13), chorego na wodną puchlinę (14,1-4), niewidomego pod Jerychem,
który głośno domaga się uzdrowienia (18, 35-43).
Kościół katolicki
od szeregu lat łączy dzień św. Łukasza z pamięcią
o lekarzach i o całej służbie zdrowia,
a więc o tych, którzy dbają o nasze zdrowie
w życiu doczesnym, wzywając do modlitwy w ich intencjach.
Św. Łukasza można
określić także jako patrona spowiedników, kierowników duchowych czyli
lekarzy naszych dusz; tych, którzy swoją posługą objawiają Boga – Miłość
Miłosierną i Jego dar przebaczania tym, którzy się źle mają
i dlatego potrzebują Lekarza (por. Łk 5,31). Św. Łukaszowi zawdzięczamy
bowiem przypowieści: o zagubionej i odnalezionej owcy (15,1-7),
o miłosiernym ojcu, jego zagubionym i odnalezionym synu (15,11-32),
o miłosiernym Samarytaninie (10,30-37), opis nawrócenia grzesznej kobiety
(7,36-50) i Zacheusza, zwierzchnika celników (19,1-10).
Dante Alighieri, włoski
poeta i filozof żyjący na przełomie XIII i XIV wieku nazwał św.
Łukasza, jako autora jednej z czterech ksiąg Ewangelii, „piewcą łaskawości
Chrystusa", który wielką miłością obdarza biednych, chorych, odrzuconych
przez społeczeństwo.
II
Drodzy bracia i siostry!
Św. Łukasz, Patron Służby Zdrowia, od blisko
dwóch tysięcy lat inspiruje kolejne pokolenia lekarzy i tych, którzy opiekują
się chorymi.
Nasz Wielki Rodak Święty Jan Paweł II
przemawiając do lekarzy powiedział:
„Przekonujecie się namacalnie, że w waszej pracy
nie wystarcza sama terapia medyczna i środki techniczne, nawet jeśli są
stosowane z wzorową kompetencją zawodową. Potrzebna jest umiejętność
ofiarowania choremu także owego szczególnego lekarstwa duchowego, którym jest
autentyczna, serdeczna relacja międzyludzka”.
Prof. Władysław Sinkiewicz na spotkaniu
lekarzy z kapelanami gdańskich szpitali i hospicjów powiedział: „ (…)
W swoich kontaktach z chorymi pamiętajmy o niezwykle ważnej rzeczy, by w tej
określonej chwili rozmowy z chorym, tych kilka minut czasu, niech to będzie
pięć minut – poświęcić tylko dla niego i wsłuchać się w jego słowa. (…)
Wsłuchać się w jego gesty, w jego twarz, ręce, całe ciało, które czasami jest
bardziej czytelne niż słowa. Wsłuchać się także w to, czego nie mówi, o czym za
wszelką cenę nie chce powiedzieć, co boi się nazwać, przed czym ucieka.
Aby dobrze wsłuchać się w drugiego człowieka,
trzeba oderwać się od swoich spraw i poświęcić mu swoją całą uwagę. Często jest
to niełatwe, a czasami wręcz niemożliwe. (…) Jednak dopiero wtedy, gdy znajduję
czas, gdy chcę wsłuchać się w drugiego człowieka – mogę mu towarzyszyć”.
Przykładem może być tutaj bł. Władysław
Strattmann, nazywany lekarzem ubogich.
- Kiedy jakiś pacjent do mnie przychodzi, jeszcze
zanim go zobaczę, myślę o nim jak o przyjacielu - powiedział kiedyś. To dlatego
starał się znaleźć wystarczająco dużo czasu, aby każdego ze swoich pacjentów
cierpliwie wysłuchać, a tych, którzy leżeli w jego szpitalu, podnieść na duchu
łagodnym uściskiem dłoni. Był to u niego całkiem naturalny odruch. Czuł się
narzędziem Boga, miał świadomość, że jako lekarz chce przywracać zdrowie nie
tylko ciała, ale i duszy.
Ten ceniony okulista swój dzień pracy zawsze
zaczynał i kończył modlitwą w przydomowej kaplicy.
We wspomnieniach rodziny można znaleźć opowieść
jednej z ciotek Władysława o pewnym biednym robotniku, który poparzył sobie
oczy wapnem. Jedno oko stracił od razu i wszystko wskazywało na to, że drugiego
również nie da się uratować. Wówczas lekarz z całą swoją liczną rodziną modlili
się o ocalenie wzroku dla biedaka. Kiedy Bóg wysłuchał ich próśb i udało się
zapobiec utracie drugiego oka, chory przyszedł pożegnać się ze swoim lekarzem.
Wzruszony upadł na kolana przed swoim dobroczyńcą. Ukląkł również Władysław i
tak znalazła ich reszta rodziny, jak klęcząc naprzeciw siebie, dziękowali Bogu
za pomoc. Zanim się rozstali, lekarz obdarował jeszcze robotnika nowymi butami
i ubraniem.
W swoim pamiętniku napisał: "Nawet jeśli
urodziłbym się tysiąc razy, tysiąc razy powiedziałbym mojemu Bogu: Panie,
pozwól mi znowu zostać lekarzem, abym mógł pracować dla Ciebie i Twojej
chwały".
„Lekarzy darzę szczególną miłością – mówiła św. Matka
Teresa z Kalkuty. Wasz zawód jest także powołaniem – powołaniem spełniania
Bożej miłości, Bożej litości, Bożej mocy uzdrawiania cierpiących. Bóg wybrał
was do spełniania szczególnej misji. Być lekarzem oznacza gotowość dotykania
Boga w każdym cierpiącym, czy to bogatym, czy to biednym, bowiem choroba dotyka
wszystkich”.
Św. Jan Paweł II uczy, że „należy pomagać choremu
nie tylko w odzyskaniu zdrowia fizycznego, ale także psychologicznego i
moralnego. Aby to było możliwe, lekarz musi odznaczać się kompetencją zawodową,
ale zarazem okazywać choremu pełną miłości troskliwość, wzorując się na
ewangelicznym przykładzie Dobrego Samarytanina. Katolicki lekarz powinien być
wobec każdego człowieka cierpiącego świadkiem wyższych wartości, których
najtrwalszym fundamentem jest wiara”.
Przykładem może być włoski lekarz św. Józef
Moscati z Neapolu, żyjący na przełomie XIX i XX wieku.
Kariera lekarska Giuseppe trwała 24 lata. Zmarł
nagle, mając zaledwie czterdzieści siedem lat. Jak każdego dnia, rano
uczestniczył w Mszy świętej i przystąpił do Komunii; później pracował w
szpitalu. Po powrocie do domu i zjedzeniu posiłku przyjmował pacjentów. Po
południu źle się poczuł i zmarł w fotelu w swoim gabinecie.
Jego śmierć poruszyła wiele osób, w sposób
szczególny najuboższych pacjentów, którzy wielokrotnie doświadczyli jego
troskliwości.
Moscati starał się we wszelki możliwy sposób
nieść miłosierdzie bliźnim, w których oczami wiary rozpoznawał cierpiące
Oblicze Pana. Wobec osób znajdujących się w najbardziej trudnej sytuacji
materialnej posuwał się aż do wkładania kilku banknotów między recepty, albo
pod poduszkę pacjenta, u którego wyczuwał ciężką sytuację finansową,
szczególnie, kiedy spostrzegł, że choroba powstała na skutek niedożywienia.
Czasami takich ludzi osobiście zabezpieczał w lekarstwa, które przepisywał albo
płacił za pobyt w szpitalu za tych, którzy nie mieli takiej możliwości.
Można go było wzywać nawet do dzielnic cieszących
się złą sławą, ciemnych zaułków, gdzie niebezpiecznie było ryzykować samemu, do
tych ciemnych korytarzy, gdzie zmuszony był wchodzić ze świecą - nie odmawiał
nigdy. Jeśli ostrzegano go, odpowiadał: "Nie powinno się bać, gdy się
idzie czynić dobro".
W domu Moscatiego, siostra, która opiekowała się
domem, brała wszystkie jego pobory i zarządzała nimi w taki sposób, aby
zabezpieczyć godne życie, przeznaczając resztę dla potrzebujących. Profesor
wracając z wizyt przynosił adresy biednych rodzin, które tam spotkał, przekazywał
je siostrze i prosił o zajęcie się nimi.
Po jego przedwczesnej śmierci przyjaciele
opowiadali o "codziennym trudzie, przez wszystkie godziny, bez odpoczynku
i bez umiaru". Temu, kto pytał go, jak jest w stanie to wszystko
wytrzymać, odpowiadał w prosty sposób: "Kto przyjmuje Komunię Świętą
każdego ranka, ma ze sobą ładunek energii, który nie ulega wyczerpaniu."
Jak mówi jeden ze świadków: "Chorzy
wiedzieli, że aby być leczonym przez Moscatiego, trzeba było uczęszczać do
sakramentów". I dalej: "Wszystkich chorych pytał, czy są w stanie
łaski Bożej, czy uczęszczają do sakramentów, czy są w zgodzie z własnym
sumieniem. Słowem, leczył najpierw dusze, a następnie ciała tych, którzy
zgłaszali się do niego". Wyrażenia w rodzaju "niech się pan
wyspowiada", "proszę poddać się działaniu łaski Boga",
"powierzcie się Panu", "pomyślcie o duszy nieśmiertelnej",
"Bóg jest panem życia i śmierci" - pojawiały się jako pierwsze, a po
nich zalecenia "zdrowotne". Moscati dawał je swoim pacjentom, przede
wszystkim wtedy, gdy zorientował się, że ich życie jest w niebezpieczeństwie i
w niebezpieczeństwie jest ich wieczne zbawienie.
Ks. Henryk Błaszczyk, kapelan Wojewódzkiego
Szpitala w Olsztynie, wspomina:
„Ostatnio na oddział ratunkowy przywieziono
starszego schorowanego człowieka, który umierał bardzo łagodnie. Kapelańskim
zwyczajem, po udzieleniu sakramentu namaszczenia chorych, trzymałem go za rękę
aż do momentu śmierci. Widziałem, jak doświadczona lekarka z trzydziestoletnim
stażem pracy na SOR wpatrywała się w nas. Popłynęły jej łzy”.
Kardynał
Tarcisio Bertone zwracając się do lekarzy powiedział: „Człowiek jest
zjednoczeniem ciała i duszy: opiekując się chorymi, nie zapominajcie, że dla
pełnego oraz prawdziwego zdrowia trzeba także mieć na uwadze jego duchowe
potrzeby. Jak bardzo chorym i cierpiącym potrzebne jest spotkanie z Bogiem!”
Takiego widzenia i rozumienia potrzeb człowieka
chorego uczy nas Bł. Siostra Marta Wiecka (1874 – 1904) ze Zgromadzenia Sióstr
Miłosierdzia Św. Wincentego a Paulo, popularnie zwanych szarytkami, oddanych
szczególnej posłudze chorym i ubogim.
Bardzo często młoda szarytka wyrywana ze snu,
biegła na salę szpitalną, by ulżyć ludzkiemu cierpieniu. Opatrując rany
chorego, pytała: „jak tam dusza?” Dlatego też powierzano jej przypadki osób
niewierzących, gdyż na jej oddziale nikt nie umierał bez pojednania się z
Bogiem.
Szybko dała się poznać jako fachowa, ofiarna
pielęgniarka, na której z całym zaufaniem mogli polegać lekarze.
Uśmiechnięta, pełna cierpliwości i niezwykłej
dobroci niosła ulgę nie tylko cierpiącemu ciału, ale zabiegała też o zdrowie
ducha powierzonych jej chorych. Umiała znaleźć czas, by uczyć ich katechizmu,
przygotowywać do sakramentów świętych i przykładała dużą wagę do wspólnej z
nimi modlitwy. Bywało, że do kaplicy szpitalnej przychodziło około czterdziestu
chorych, by wraz z nią uczestniczyć w drodze krzyżowej.
W swoim dzienniku duchowym napisała:
„Niech naszą jedyną tęsknotą stanie się niebo,
troska o taki stan duszy, by w każdej chwili być gotową stanąć przed Bogiem”.
Tą troską s. Marta obejmowała wszystkich chorych powierzonych jej opiece.
Drodzy Moi! Staje dzisiaj przed nami ten
świetlany zastęp świętych w białych fartuchach.
Niech te świadectwa zachęcą nas do tego, aby
przeżywać nasze chrześcijaństwo w sposób bardziej autentyczny. Mamy głosić
Dobrą Nowinę o Chrystusie Boskim Lekarzu, współczującym i miłosiernym
Zbawicielu, i naszymi słowami i przykładem naszego życia, naszej codziennej samarytańskiej
służby chorym.
III
Św. Jan Boży, Patron chorych i pielęgniarzy, miał
zwyczaj myć nogi każdemu choremu trafiającemu do szpitala. Jakże się zdziwił,
gdy podczas tej czynności u jednego z biedaków dostrzegł na stopach stygmaty
Chrystusa. Zobaczył również poświatę wokół głowy mężczyzny i usłyszał słowa:
„Janie cokolwiek dobrego czynisz ubogim i chorym, Mnie samemu czynisz”.
„W tym wezwaniu do rozpoznania Go w ubogich i
cierpiących, objawia się samo serce Chrystusa” – mówi papież Franciszek.
Wspaniały przykład daje nam Służebnica Boża
Rozalia Celakówna, żyjąca w pierwszej połowie XX wieku, dusza prawdziwie
karmelitańska, pielęgniarka pracująca ofiarnie w jednym z krakowskich szpitali.
W 1924 roku młoda 23 – letnia Rozalia na stałe
przenosi się do Krakowa, a wewnętrznie pouczona, zatrudnia się w szpitalu św.
Łazarza na oddziale skórno-wenerycznym, gdzie codziennie miała pod opieką
siedemdziesiąt chorych kobiet lekkich obyczajów.
Usługując chorym na ciele, a jeszcze bardziej
chorym na duszy, ta niewinna dziewczyna z przerażeniem odkrywa istniejący świat
zła. Ohydne przekleństwa, szyderstwa z Boga, nienawiść sącząca się z ust i
czynów jej pacjentek sprawiały jej ogromne cierpienie.
W jednej
z wizji mistycznych ujrzała Jezusa jako Męża Boleści. Ubiczowany, z ranami
broczącymi Krwią, która płynęła po sali. Chore podchodziły i biczowały Go.
Rozalia przeraziła się. Zamierzała rzucić się na kobiety i pomścić Jezusa.
Powstrzymało ją Jego przypomnienie, że nie pochwalił czynu Piotra, odcinającego
ucho prześladowcy. Zbawiciel spojrzał i dał znak, by do Niego podeszła. Rozalia
nie potrafiła ruszyć się z miejsca. Jezus powrócił do normalnej postaci,
podszedł i rzekł:
«Popatrz,
Moje dziecko, jak strasznie Mnie ranią grzechy nieczyste! Jaką straszną boleść
zadają Mi te dusze! Ty, dziecko, masz pracować w tym miejscu, by Mi wynagradzać
za te straszne grzechy i pocieszać Moje Boskie Serce. Ja tu chcę cię mieć!».
O ile na początku chciała stamtąd uciec, to
zrozumiawszy swoje tu zadanie, jak tylko mogła, dziękowała Panu Jezusowi „za tę
– jak napisała – tak piękną pracę przy chorych” i za tę „wielką łaskę”.
Podejmowała się najmniej przyjemnych i najtrudniejszych zadań, brała jak
najczęściej nocne dyżury, czy dyżury za innych. Wszystko, aby wynagrodzić
nieustannie przez ludzi krzyżowanemu Zbawicielowi. Tak płynęły lata wypełnione
służbą, miłością i ofiarą.
Rozalia mówi: „Miłość musi kierować każdym mym
krokiem, i być w każdym tchnieniu, by wszystkie me czyny były przepojone
miłością. Miłość każe mi zapomnieć o sobie, pracować dokładnie i
bezinteresownie, służyć wszystkim, bez względu jak się na mnie zapatrują i jak
ze mną postępują”.
Jako pielęgniarka wykonywała pracę sumiennie i z
wielkim oddaniem dla chorych, przez co zyskała sobie ich zaufanie i szacunek, a
Pan Jezus jej pracy szczególnie pobłogosławił: w czasie 20 lat jej służby,
podczas jej dyżurów nikt nie umarł bez sakramentów.
Rozalia pisze: „Pan Bóg widocznie ma jakieś
zamiary w tym, że mam osobliwe szczęście do umierających. Prawie wszyscy ciężko
chorzy znajdujący się na naszym oddziale przy mnie umierają, i to przeważnie w
nocy na moim dyżurze – Wola Boża. Oby ci wszyscy poszli do nieba, o co się
modle przy Konających. Chcę być z miłości ku Panu Jezusowi pielęgniarką nie
tylko ciała, ale przede wszystkim duszy. Proszę Pana Jezusa, aby ani jedna
dusza nie poszła do wieczności nie pojednana z Bogiem i na tego rodzaju rzecz bardzo
uważam, bym na swym sumieniu nie miała niczyjej duszy”.
Chore kobiety nazywały ją „naszą kochaną Rózią”
lub „naszą matką”. Razem z nią modliły się, odmawiały różaniec, śpiewały.
Przez dwa tygodnie pielęgnowała 12-letnią
dziewczynkę, której nikt nie chciał obsługiwać z powodu nieznośnego fetoru.
Prawie przez rok mieszkała w jednym pokoju z pielęgniarką chorą na gruźlicę
skóry i troskliwie ją pielęgnowała. Potrzebującym chętnie dostarczała leków.
Chorych wspierała radą i pieniędzmi.
W
pierwszych dniach września 1944 r., mimo poważnego osłabienia, nie odmówiła
postawienia baniek swej znajomej; po tej samarytańskiej posłudze przeziębiła
się, od razu położyła do łóżka i po pięciu dniach zmarła. Miała 43 lata.
Ofiarność i poświęcanie się Rozalii dla bliźnich nie znało granic.
Chrystus zawsze królował w sercu swej wiernej
służebnicy i przez nią mógł rozszerzać swoje słodkie panowanie w sercach tych,
z którymi się spotykała, którzy umierali na jej rękach pojednani z Bogiem.
IV
Drodzy bracia i siostry!
„Współczucie to poniekąd dusza medycyny” –
stwierdził Papież Franciszek podczas spotkania z lekarzami w Rzymie. Ojciec
święty wskazał, że „tożsamość i zaangażowanie lekarza opiera się nie tylko na
wiedzy i kompetencji technicznej, ale głównie na jego współczującym i
miłosiernym podejściu do cierpiących na ciele i na duszy”.
O tym przypomina nam błogosławiona Hanna
Chrzanowska, pielęgniarka z Krakowa, „prekursorka pielęgniarstwa domowego i
ruchu hospicyjnego w Polsce”.
Często zjawiała się w mieszkaniach, o których
wszyscy zapomnieli. A tam, zamiast potłuczonych butelek, brudnych szmat czy
pcheł widziała po prostu cierpiącego człowieka. Wiecznie uśmiechnięta, w białym
wykrochmalonym uniformie. Mawiała, że z zawodu jest „posługaczką i pośredniczką
od wszystkiego”.
„Moja praca to nie tylko mój zawód, ale –
powołanie. Powołanie to zrozumiem, jeśli przeniknę i przyswoję sobie słowa
Chrystusa: nie przyszedłem, aby mnie służono, ale abym służył”.
Świadkowie zeznają, że Hanna przyjmowała postawę
matki w stosunku do chorych oraz swoich współpracowników, którzy bardzo często
nazywali ją „naszą matką”. Była szczególnie wspaniałomyślna w leczeniu i opiece
nad ciężko chorymi. Odwiedzała ich i troszczyła się o ich potrzeby.
Czyniła to z prostotą i serdecznością traktując
chorego jako najwyższe dobro, jak swojego brata czy siostrę. Często rozdawała
lekarstwa kupione za własne pieniądze.
Nie zwracała uwagi na zmęczenie czy na swoje
zdrowie. Hojnie ofiarowała innym własny czas, swoją inteligencję, kulturę,
współpracując aktywnie z wszystkimi, którzy troszczyli się o to, aby ulżyć
chorym lub polepszyć ich warunki życia. Potrafiła sprzedać własną biżuterię,
aby kupić lekarstwa dla potrzebujących. Gorliwie interweniowała, by pomóc
bliźniemu, nie czekając na podziękowania czy uznanie.
Jedna ze świadków opowiada, że pewnego dnia Hanna
dowiedziała się o ciężkiej sytuacji dwóch starszych pań, potrzebujących
natychmiastowej pomocy. Kobiety żyły w złych warunkach higienicznych, w
brudzie, narażone na chłód i głód. Zaraz więc nasza Błogosławiona wzięła sanki
i poszła pukać do drzwi różnych klasztorów, prosząc o trochę węgla, aby
rozpalić w ich piecu. «Kiedy piec się rozgrzał – tak kontynuuje świadek w swoim
zeznaniu – nalałyśmy wody do miski, zagrzałyśmy ją na piecu i umyłyśmy
staruszki. Następnie uprałyśmy trochę bielizny. Służebnica Boża nie wstydziła
się żadnej posługi w stosunku do chorych, zakasywała rękawy i pracowała razem
ze mną. Była to dla mnie najlepsza szkoła służby chorym».
„Współczucie, to cierpienie razem, jest właściwą
odpowiedzią na ogromną wartość chorego – mówi papież Franciszek. Jest
odpowiedzią pełną szacunku, zrozumienia i czułości, ponieważ święta wartość
życia osoby chorej nigdy nie zanika ani nie ulega zaćmieniu, ale jaśnieje
większym blaskiem właśnie w jej cierpieniu i opuszczeniu”.
Takiej właśnie ewangelicznej postawy wobec osób
chorych i ubogich uczyła słowem i przykładem nasza Błogosławiona Pielęgniarka z
Krakowa.
W napisanym przez nią „Rachunku sumienia
pielęgniarki” znalazły się m. in. pytania:
„Jaki jest mój stosunek do chorego człowieka? Czy
zdobywam się na stały, świadomy wysiłek, aby nie popaść w oschłość i rutynę?
Czy modlę się za chorych i wszystkich
powierzonych mojej opiece?
Czy nie traktuję chorych jak numery, jak
przypadki chorobowe, zapominając o osobowości każdego z nich? Czy pamiętam, że
operacja dla mnie setna jest pierwszą dla chorego? Że każdy noworodek, którego
spośród wielu zanoszę matce, jest jej największym ukochaniem?
Czy ze zdwojoną życzliwością pielęgnowałam
nieprzytomnych, dzieci i starców?
Jaki był mój stosunek do umierających? Może nie
było przy nich nikogo z rodziny – czy zrobiłam wszystko, aby ją zastąpić?
Jaki był mój stosunek do rodziny chorego? Czy
starałam się ją rozumieć? Czy byłam cierpliwa nawet wtedy, kiedy mi się
wydawała nudna i nachalna? A gdyby chore było moje dziecko, albo mój ojciec.
Czy rozumiem, że do moich obowiązków należy
dbanie o psychikę chorych? Czy starałam się znaleźć czas na rozmowę, czy miałam
dosyć cierpliwości? Czy starałam się o rozrywkę dla chorego dziecka? Czy
starałam się wśród chorych o atmosferę spokoju i pogody?
Jak więc widzimy Błogosławiona Hanna Chrzanowska
„miała integralną wizję człowieka chorego, to znaczy patrzyła na niego
całościowo, holistycznie. Chory nie był dla niej przypadkiem, jednostką
chorobową, ale człowiekiem. W podejściu do niego uwzględniała zarówno aspekt
fizyczny, jak i stronę psychiczną czy sferę duchową. A nawet szerzej: to
spojrzenie obejmowało również jego otoczenie i środowisko rodzinne.
Ewangelicznego spojrzenia Służebnicy Bożej Hanny Chrzanowskiej na całość
problemu cierpienia powinni uczyć się wszyscy, którzy służą człowiekowi
choremu.
To jest pełne spojrzenie na człowieka we
wszystkich wymiarach jego życia. Dla pielęgniarki czy lekarza tą pierwszą,
najbliższa sferą zwłaszcza człowieka chorego jest jego ciało. Ale nie tylko
ciało, bo w ślad za ciąłem zwraca baczną uwagę na psychikę chorego, na jego
emocje. Lekarz wierzący, pielęgniarka wierząca odkrywa człowieka jako istotę
duchową. Jako osobę stworzoną przez Boga na Jego obraz i podobieństwo.
Obdarzonego niezbywalną godnością. Ta prawda o człowieku, w którym jest obecny
cierpiący Jezus Chrystus, który dźwiga razem z Chrystusem Jego Krzyż,
determinuje rodzaj, charakter posługi wobec tak rozumianej osoby” (ks.
Kazimierz Kubik).
Nasza Błogosławiona pragnęła „oprzeć opiekę nad
chorymi o Kościół”. Dlatego w 1960 roku Chrzanowska rozpoczęła z pomocą księdza
arcybiskupa Karola Wojtyły tworzyć opiekę pielęgniarską przy parafiach.
Podkreślała, że „do chorego nie umytego i nie
nakarmionego, Słowo Boże dociera z trudem lub nie dociera wcale”. „Często
powtarzała, że trudno mówić choremu o sakramentach świętych, gdy dokuczają mu
odleżyny i podstawowe potrzeby nawet w najmniejszym stopniu nie są zaspokojone.
Była przekonana, że gdy ciało jest pielęgnowane, to i dusza z czasem otworzy
się na Boże sprawy.” (Alina Rumun).
W jednym ze swoich referatów wspomina: „Był pod
naszą opieką taki jeden starszy pan, filozofujący matematyk odwiedzany przez
kapłanów często – nic z tych rzeczy – nie chciał sakramentów; myśmy go w
dalszym ciągu pielęgnowały. Aż raz sam powiedział, że patrząc na naszą pracę
widzi, że „co innego jest filozofia Kanta, a co innego filozofia Ewangelii”. W
końcu na prośbę młodej pielęgnującej go zakonnicy nawrócił się i przyjął
sakramenty”.
Tego podejścia do chorego, tej ewangelicznej
„mądrości serca” uczy nas bł. Hanna Chrzanowska.
Mając na uwadze stronę duchową pacjentów,
rozpoczęła także działalność formacyjną wśród pielęgniarek. Wygłaszała
konferencje, organizowała rekolekcje, dni skupienia, aby pogłębić ich życie
religijne. Organizowała również pielgrzymkę pielęgniarek na Jasną Górę.
Myślała o nich do końca i starała się przekazać
wzniosły ideał pielęgniarki katolickiej. Dlatego – licząc się poważnie z
możliwością odejścia do wieczności – w liście do Metropolity Krakowskiego Kard.
Karola Wojtyły pisała:
„Niech Ksiądz Kardynał powie im, że fakt mojego
odejścia w niczym nie może umniejszyć ich zapału: że ja im tylko pomogłam, a
teraz muszą się same trzymać naszej linii pielęgnowania ludzi w ich
psychofizycznym całokształcie. Służenia prostą obsługą, umiejętną, mądrą, ale
właśnie prostą. Niech się trzymają razem, niech stanowią jedno, niech się
cieszą razem z miłosierdzia – jak mówi św. Paweł, ale niech też – jak on zaleca
– płaczą z płaczącymi”.
Hanna Chrzanowska zmarła w opinii świętości 29
kwietnia 1973 roku. Na pogrzebie kard. Karol Wojtyła dziękował Bogu za jej
odpowiedź na Chrystusowe: „Byłem chory, a zaopiekowaliście się Mną”. Byłem
chory w różnych klinikach i szpitalach Krakowa; byłem chory w domach, na
poddaszach i w suterenach; byłem chory i często całymi tygodniami zapomniany od
ludzi – znalazłaś Mnie albo sama, albo przez Twoje siostry, zaopiekowałaś się
Mną...
Dziękujemy Panu Bogu za to życie, które miało
taką wymowę, które pozostawiło nam takie świadectwo: tak bardzo przejrzyste,
tak bardzo czytelne. (…)
Niech promieniowanie Twojej posługi trwa wśród
nas i wszystkich nas nieustannie poucza, jak służyć Chrystusowi w bliźnich”. Amen.
o. Piotr Męczyński O.Carm.
Obory, 18 października A. D. 2025
|