Drodzy
bracia i siostry!
Dzisiejsza
Ewangelia ukazuje nam Jezusa, który obchodził całą Galileę, głosząc Ewangelię o
królestwie, wzywając do nawrócenia i lecząc wszelkie choroby i wszelkie
słabości wśród ludu. Chrystus przemierzając drogi Palestyny spotykał także wielu
trędowatych, ludzi wykluczonych z prawa do życia we wspólnocie ludzkiej. Jeden
z nich upadł przed Nim na kolana, mówiąc: Panie, jeśli chcesz możesz mnie
oczyścić. Inni nie mieli takiej odwagi, aby zbliżyć się do Niego i tylko z
daleka wołali: Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nad nami! Pan Jezus nigdy nie
pozostawał głuchy na wołania tych nieszczęśliwych ludzi, nikim nie gardził i
nie wykluczał. Pochylał się nad nimi pełen współczucia, dotykał ich ran i
obejmował ich swoją uzdrawiającą miłością. Uczył, że prawdziwa miłość jest
silniejsza od lęku, obojętności i egoizmu. Uczył miłości, która daje życie, przywraca
zdrowie i buduje prawdziwą wspólnotę dzieci Bożych. On sam z miłości dobrowolnie
wydał się na mękę, stał się jako trędowaty i przeklęty, stał się jednym z tych braci
najmniejszych, aby Najdroższą Krwią swoją oczyścić nas z grzechów i wszystkim ludziom
przywrócić na powrót godność i piękno umiłowanych dzieci Bożych. On w
sakramencie przebaczenia i pojednania mówi do nas ustami kapłana: „Chcę, bądź
oczyszczony!”. Drodzy Moi! Tylko czyste serce może rozpoznać Jego umęczone
Oblicze w drugim człowieku, tylko oczy wiary mogą rozpoznać bolesną postać „Ecce
Homo” w chorych i ubogich, tylko odwaga wiary w Chrystusa połączona z wyobraźnią
miłosierdzia może przynieść im skuteczną pomoc. W tej ewangelizacji,
dokonywanej słowem i czynem, Pan Jezus nie był sam. Towarzyszyli Mu uczniowie,
których sam wybrał i powołał, aby szli za Nim i stali się Jego
współpracownikami, apostołami Bożego Miłosierdzia, „rybakami ludzi”. Także i
my, najmilsi bracia i siostry, poprzez sakrament chrztu i bierzmowania,
zostaliśmy powołani przez Chrystusa Pana, aby zgodnie i jednomyślnie głosić
wszystkim orędzie Jego zbawczej miłości, przekazywać z radością światło
Ewangelii i „obfitować w dobre uczynki”.
Od
ponad 60 lat w ostatnią niedzielę stycznia obchodzony jest Światowy Dzień
Pomocy Chorym na Trąd, przypominając całemu światu, że w najuboższych rejonach
świata żyją jeszcze i cierpią ludzie dotknięci najstarszą i najstraszniejszą
chorobą, jaką zna ludzkość.
Inicjatorem
obchodzonego dzisiaj 61. Światowego Dnia
Trędowatych był Sługa Boży Raoul Follereau (zmarły w 1977 roku), wielki francuski
humanista, dziennikarz i misjonarz, zwany Apostołem Trędowatych. Ten
niezmordowany „wagabunda miłosierdzia” ponad sto razy objechał kulę ziemską,
głosząc światu orędzie miłosierdzia.
Trąd
to groźna i przewlekła choroba tropikalna, choroba zakaźna, którą wywołuje
bakteria Hansena.
Zaczyna
się niewinnie od niewielkiej plamki na ciele, która jest bardzo często
ignorowana przez chorych, tym bardziej, że nie towarzyszy temu żadne odczuwanie
bólu, wprost przeciwnie, miejsce odbarwienia przestaje być wrażliwe.
Choroba
atakuje system nerwowy, nie leczona skutkuje częściowymi paraliżami oraz
ciężkimi trwałymi okaleczeniami.
Zarażenie
trądem podobnie jak gruźlica następuje poprzez drogi oddechowe.
Najczęściej
na trąd zapadają osoby niedożywione, osłabione - stąd mówi się, że jest to choroba
biedy.
Jak
dotąd nie istnieje szczepionka przeciwko trądowi.
Od
1981 roku dzięki odkryciu skutecznej terapii opartej na bazie specjalnej
kompozycji antybiotyków trąd jest uleczalny.
W
ciągu ostatnich 30 lat wyleczono kilkanaście milionów trędowatych. Ale do
całkowitego wyeliminowania tej groźnej choroby jest jeszcze daleko. Każdego
roku pojawia się ponad 200 tys. nowych przypadków trądu. Ponad 20 tysięcy
chorych, to dzieci poniżej 15 roku życia.
W
leprozoriach pozostaje kilka milionów osób wyleczonych ale trwale okaleczonych
przez
Trąd.
Diagnostyka,
terapia i rehabilitacja, to tylko część programu pomocy ludziom dotkniętym
chorobą trądu. Równie ważna jest ich społeczna rehabilitacja. Trąd bowiem nadal
uznawany jest za chorobę wstydliwą, która wyklucza człowieka z jego środowiska.
Nawet wtedy gdy chory wraca do swojej wioski całkowicie wyleczony traktuje się
go jak obcego, kogoś, kogo warto raczej omijać. Jedna z sióstr pracujących
wśród trędowatych mówiła, że ludzie w wiosce już wiedzą, że trąd nie jest tak
groźny, jak przed laty i można się z niego wyleczyć. Ale tak na wszelki wypadek
lepiej by było, aby dzieci nie bawiły się z synami i córkami kogoś, kto miał
problem z trądem. Prawdziwie dramatyczna jest sytuacja tych, którzy zostali
trwale okaleczeni, którym trąd zrujnował zdrowie, okaleczył ich tak bardzo, że
sami nie są zdolni do tego, by się utrzymać, by utrzymać własne rodziny. Ci
najczęściej pozostają w leprozoriach, czy jak dziś częściej mówimy, ośrodkach rehabilitacji
do końca życia.
Kiedy Raoul Follereau po raz pierwszy spotkał trędowatych
zamkniętych w odizolowanych nieludzkich leprozoriach, zrozumiał, że jedną z
podstawowych przyczyn trądu jest po prostu brak miłości, który ujawnia się w
lęku, egoizmie i ucieczce od tych, którzy potrzebują naszej pomocy.
Najstraszniejszą
rzeczą związaną z trądem był fakt, że trędowaci doświadczali przez całe wieki
prawdziwego piekła na ziemi. Oprócz tego, że strasznie cierpieli fizycznie,
tracili kontakt ze światem. Byli - jak to się mówi - umarli za życia. Tylko
siostry zakonne i zakonnicy wsparci mocą Chrystusowej miłości mieli odwagę iść
do tych ludzi i rozpoznawać w nich istoty na obraz i podobieństwo samego Boga
stworzone...
Do
ich grona należał św. o. Damian
de Veuster, belgijski kapłan pracujący wśród trędowatych na wyspie
Molokai na Pacyfiku. W tej wiosce odizolowanej od społeczeństwa przebywało ok.
800 chorych, z czego ponad połowę stanowili katolicy. O. Damian poświęcił
wszystkie swoje siły, aby zapewnić im byt materialny i opiekę duszpasterską. Po
jedenastu latach pobytu wśród chorych zaraził się trądem, który w krótkim
czasie wyniszczył jego organizm. W jednym z listów do swojego brata Pamfiliusza
napisał:
Jak
już Ci wiadomo, Boża Opatrzność wybrała mnie, bym stał się ofiarą odrażającej
choroby, która jest naszą chorobą. Mam nadzieję, że pozostanę na wieki
wdzięczny Bogu za tę łaskę. (...) Chociaż trąd mocno naznaczył moje ciało i
zniekształcił twarz, w dalszym ciągu jestem silny i sprawny, a straszne bóle
nóg znikły. Do tej pory choroba nie zniekształciła moich rąk i odprawiam
codziennie Mszę św. Ten przywilej jest dla mnie największą pociechą, ale także
szczęściem moich licznych towarzyszy niedoli, którzy w każdą niedzielę wypełniają
obydwa kościoły, gdzie przechowuję nieustannie Najświętszy Sakrament (list z 9 listopada 1887 r.).
Mimo
postępującej choroby o. Damian do końca życia ofiarnie pracował wśród swoich
podopiecznych w leprozorium, znajdując radość w służbie chorym i w swoim
upodobnieniu się do Chrystusa, który życie daje za braci.
Ojciec
święty Jan Paweł II powiedział o nim:
Zorganizował
życie religijne, społeczne i braterskie na wyspie Molokai, odizolowanej przez
społeczeństwo tamtej epoki; gdy on tam przebywał, każdy miał swoje miejsce,
każdy był uznawany i kochany przez swoich braci.
Cóż
innego mógł ofiarować trędowatym, skazanym na powolną agonię, jeśli nie swoją
wiarę i prawdę mówiącą, że Chrystus jest Panem i że Bóg jest miłością? Stał się
trędowatym wśród trędowatych - stał się trędowatym dla trędowatych. Tak jak oni
cierpiał i umarł, wierząc w zmartwychwstanie wraz z Chrystusem! […] Utożsamiał się z nimi, powtarzając często:
My, trędowaci.
Do
grona wielkich apostołów miłosierdzia należał także bł. o. Jan
Beyzym, jezuita. W 48. roku życia wyjechał z Polski na daleki
Madagaskar. Trędowaci, do których dotarł, żyli w skrajnej nędzy materialnej i
moralnej. Przebywali w zupełnym opuszczeniu, na ponurej pustyni, pozbawieni
przez kolonijny rząd i większość społeczeństwa prawa do życia godnego
człowieka. O. Beyzym oddał zarażonym Malgaszom wszystkie swoje siły, zdolności
i serce.
Jeszcze
ich języka nie umiem - pisał -
ale mieszkam między nimi, aby biedacy mieli Mszę św. i ratunek w razie konania.
Jako posługacz trędowatych starał się dla nich o ubranie, wyżywienie, dach nad
głową, ratując nieszczęśliwych od głodowej śmierci. Nie mając ani grosza przy
sobie, ufny w opiekę Matki Bożej i ofiarną pomoc rodaków, powziął śmiałą myśl
wybudowania dla trędowatych w Maranie nowoczesnego szpitala, w którym mogliby
żyć jak ludzie, mając zapewnioną stałą opiekę lekarską i duchową. Szpital ten
istnieje i działa do dziś.
Współcześnie
takim świadkiem Ewangelii Miłości i pokornej posługi najbiedniejszym z biednych
stał się o. Marian Żelazek (zmarły w 2006 r.), 88-letni
werbista, pracujący ponad 50 lat jako misjonarz w Indiach. W czasie
drugiej wojny światowej jako kleryk spędził pięć lat w hitlerowskim obozie
koncentracyjnym w Dachu. Katowany i dręczony, przeżył obóz. Dzięki swojej
determinacji zostania księdzem. Barbarzyństwo obozu koncentracyjnego nie
uczyniło go człowiekiem zgorzkniałym, a wręcz przeciwnie: obudziło w nim
głęboką wiarę w godność każdego człowieka i niezwykłą chęć naprawy tego świata
poprzez czynienie dobra. Po otrzymaniu święceń kapłańskich w 1948 roku udał się
do Indii, gdzie swoimi uczynkami pragnął poświadczyć, iż człowiek dla człowieka
musi być człowiekiem.
Od
1975 roku do ostatniej chwili życia swoją działalność misyjną prowadził
w Puri nad Zatoką Bengalską. Na peryferiach Puri koczowali trędowaci. Nikt
się nimi nie zajmował, mieszkali w szałasach, w jakichś ruderach. Trąd zbierał
straszne żniwo. Polski werbista poszedł do nich, zaczął swą posługę od
oczyszczania ran z robaków i odpadających skrawków ciała. Co niezwykłe - nigdy,
by nie urazić swoich podopiecznych, nie założył rękawiczek. Na tym nie
poprzestał. Postanowił, że założy wzorcowy ośrodek dla trędowatych. Swój pomysł
zrealizował z iście polską fantazją. Wybudował domki dla 600 rodzin,
przychodnię lekarską i mały szpital. Założył pracownię ortopedyczną, w której
wyrabia się specjalne obuwie dla trędowatych, kuchnię miłosierdzia, staw rybny
i kurzą fermę, przędzalnię i pracownię krawiecką. Kilkudziesięciu trędowatych
znalazło pracę i już nie musi żebrać. Przy pomocy Holendrów o. Żelazek
wybudował szkołę integracyjną, w której uczy się ponad 400 dzieci z rodzin
trędowatych i zdrowych.
Jak
uczy papież Benedykt XVI: Głęboki, osobisty udział w potrzebie i cierpieniu
drugiego staje się w ten sposób dawaniem samego siebie: aby dar nie upokarzał
drugiego, muszę mu dać nie tylko coś mojego, ale siebie samego, muszę być
obecny w darze jako osoba (Deus caritas est,
34).
Ojciec Marian mówi: Praca misjonarza szczególnie tego wymaga,
aby naśladować Chrystusa... Najważniejszym czynnikiem naszej pracy w kolonii
trędowatych jest nasza obecność wśród nich. Przeklęci nie są już przeklętymi.
Chrystus przychodzi do trędowatych. Rzecz to cudowna: spotkanie trędowatych z
Chrystusem, którego my zastępujemy, albo lepiej - z Chrystusem w nas.
Błogosławiona
Matka Teresa z Kalkuty uczy: Żadna choroba, nawet trąd, nie jest w stanie
tak zniekształcić oblicza człowieka, aby nie można było rozpoznać w nim mojego
brata, mojej siostry, a tym bardziej oblicza cierpiącego Jezusa.
Z
rozmów z ludźmi zajmującymi się trędowatymi wynika, że najtrudniejszym
doświadczeniem trędowatego jest utrata twarzy. Człowiek bez twarzy jest
przerażony sam sobą, ucieka, chowa się, nie widzi już swojego miejsca w
świecie. Tajemnica dzieła Roaula Follereau polegała na tym, że w tych
zdeformowanych straszliwie twarzach - dzięki swemu przywiązaniu do Chrystusa -
umiał dostrzegać ludzkie oblicza. Ktoś kiedyś zapytał mieszkańców jednej z
wiosek dla trędowatych w Afryce, czy pamiętają Raoula Follereau. Jeden ze
starszych ze wzruszeniem odpowiedział: - Tak, on tu był... - i głos mu
się załamał. - ... on nas wszystkich ucałował... Wcale nie było ważne,
że Follereau zorganizował pomoc, że dzięki niemu zostali wyleczeni, ale że on w
każdym z tych biedaków zobaczył człowieka, zobaczył Chrystusa, który mówi: Cokolwiek,
uczyniliście jednemu z tych braci Moich najmniejszych, Mnieście uczynili
(por. Mt 25,40). Bo tak naprawdę trędowaty, tak jak każdy człowiek, potrzebuje
miłości, potrzebuje nadziei, potrzebuje nas.
Follereau
w swojej ostatniej konferencji wygłoszonej publicznie powiedział:
Młodzi,
spójrzcie na mnie. Już mnie więcej z pewnością nie zobaczycie. Spójrzcie na
mnie - mówił. Stoi przed Wami człowiek, który przez całe swoje życie był bardzo
szczęśliwy. Także moja żona, z którą obchodziliśmy w tym roku złote gody
małżeńskie, która dzieliła ze mną wszystkie trudy i zmartwienia, która
odwiedzała ze mną leprozoria, dziś ma siwe włosy i bardzo szczęśliwe oblicze.
Życzę Warn właśnie takiego szczęścia - zachowajcie w sercach nasze wskazówki,
naszą złotą zasadę życia, niech jutro ona stanie się Waszą zasadą. Gdziekolwiek
przyjdzie Wam żyć! Aby kochać ludzi i pomagać im, wcale nie musicie jechać na
drugi koniec świata. Trędowaci są wokół Was, lecz ich trądu nie da się wyleczyć
w taki sposób, jak ja to robiłem. Są inne rodzaje trądu, o wiele bardziej
zaraźliwe i o wiele bardziej odrażające. Wyleczyć je może tylko miłość...
Pamiętajcie o tym, kiedy ja będę już na tamtym świecie. Bądźcie siewcami
Miłości! Zarażajcie Miłością cały świat! Roznoście epidemię dobra!
Z
tym gorącym apelem, z tym szczególnym testamentem zwraca się także i do nas ten
wielki Apostoł Miłosierdzia i wierny uczeń Chrystusa. Bo jak uczył papież
Benedykt XVI: Miłością należy się
dzielić z innymi. Miłość wzrasta poprzez miłość (DCE, 18).
Wspaniałym
przykładem może być dla nas także Wanda Błeńska, polska lekarka, która przez 42
lata opiekowała się trędowatymi w Ugandzie na Czarnym Ladzie.
-
Oddałam im całe swoje serce. Codziennie o nich myślę i tęsknię za nimi -
powtarza sędziwa pani doktor, która niedawno obchodziła swoje 102 urodziny.
Jest
osobą głęboko religijną. W Afryce każdy dzień rozpoczynała od Mszy świętej.
Twierdzi, że wiara dawała jej siłę do pracy. - Bez wiary nie dałabym rady -
stwierdza stanowczo.
Ma
nadzieję, że może jej poświęcenie dla Afrykańczyków pomagało miejscowym poznać
lepiej chrześcijaństwo. - Nie uczyłam nikogo katechizmu, ale może ta moja praca
zbliżała ludzi do Boga?
Na
początku lat pięćdziesiątych miałam pod swoją opieką dwadzieścia cztery tysiące
chorych. Trzeba było leczyć u trędowatych wszystko, ponieważ ogólne szpitale
nie chciały ich przyjąć. Niestety, ale taka była praktyka. Nie przyjmowano.
Panował zbyt duży lęk przed trądem.
Najtrudniejszym
okresem było pierwsze 15 - 20 lat. Wtedy byłam sama. Ciążyła na mnie ogromna
odpowiedzialność za diagnozę, którą musiałam stawiać sama. Czasem musiałam
przeprowadzać operacje, w których nie byłam specjalistycznie wykształcona,
dlatego jeździłam co sobotę do stolicy. Tam była akademia lekarska, więc radziłam
się chirurga w wielu sprawach. Spotykałam białych, którzy byli wspaniałymi
ludźmi. Pomagali. Wszystkie operacje były udane, ale za to płaci się ogromnym
lękiem... Świadomość odpowiedzialności, że to mój pacjent, to ja go operowałam.
Ilu chorym pomogłam dzięki operacji, a ilu dlatego, że się modliłam (Boże, żeby
on nie umarł, żeby mu nie zaszkodzić...) - tego nie wiem.
Bardzo
dużo w leczeniu pomagała wspólna modlitwa. Miałam taki przypadek, że nie mogłam
pomóc pacjentce, która traciła wzrok. Kiedyś przyszłam do niej i powiedziałam
na całą salę - ja już nie wiem jak ci pomóc. Zmówmy cząstkę różańca. Na sali
zapanowała wspólna radość i gorąca modlitwa, a zastosowane lekarstwo
natychmiast pomogło.
Leczyłam
nie trąd, ale osoby z trądem, czyli wszystkie choroby, na jakie chorowali.
Traktowałam ich jak zwyczajnych pacjentów. Każdego, jak pacjenta, który ma
chorobę zakaźną. Pacjentom przede wszystkim trzeba okazać serce i oni szybko to
wyczują. Chorzy są bardzo wrażliwą grupą ludzi. Zwłaszcza bardzo cierpiący
wiedzą, czy się pomaga całym sercem, czy tylko przychodzi oficjalnie. Tak,
chory to wyczuje… I rzeczywiście to okazane serce działa na niego kojąco. Nie
tylko kojąco, ale i gojąco. Lekarz, który nie ma serca dla pacjentów, nie jest
dobrym lekarzem. Jeżeli chce się być dobrym lekarzem, to trzeba pokochać swoich
pacjentów. W tym znaczeniu, że daje im się czas, otacza się ich troską, uczy,
bo to zawsze jest konieczne. Jeżeli ktoś podchodzi z lękiem, pacjent to wyczuje
i wówczas leczenie jest trudniejsze.
Jeżeli
chodzi o personel szpitala, to najlepszymi pracownikami byli wcześniejsi
pacjenci lub ci, którzy mieli w rodzinie kogoś, kto chorował na trąd. Oni mieli
serce dla pacjentów.
Doktor
Błeńska podczas badania pacjentów nigdy nie używała ochronnych rękawiczek
przekonana, że chorzy nie mogą wyczuwać strachu lub obrzydzenia u lekarza. Po
siedmiu latach pracy na misji w jej dzienniku czytamy: "Myślę z
wdzięcznością dla Boga za tyle szczęścia i błogosławieństwa w życiu i pracy.
Czuję się taka szczęśliwa w tej chwili... Mam jedną gorącą prośbę na nowe
siedmiolecie - żebym nigdy nikomu nie wycisnęła łzy". Przez te lata, które
doktor Błeńska spędziła na misji, zdążyła otrzymać od chorych nowe imię, Dokta.
Po
czterdziestu trzech latach spędzonych na afrykańskiej misji, dr Błeńska wróciła
do Polski w 1993 roku. Czarny Ląd nazwał ją Matką
Trędowatych, papież Jan Paweł II nazwał ją „ambasadorką misyjnego
laikatu”, a Biskup Stanisław Gądecki „ikoną życia misyjnego”.
Wspomnijmy
także dr Helenę Pyz, lekarkę i misjonarkę, członkinię Instytutu Prymasa Wyszyńskiego,
pracującą od 25 lat w Ośrodku Rehabilitacji Trędowatych Jeevodaya ( czyt.
Dżiwodaja) w Indiach.
Dane
Światowej Organizacji Zdrowia z roku 2012 podają liczbę 232 tys. 857 nowo
wykrytych przypadków trądu na całym świecie. W Indiach notuje się 58 proc.
globalnych zachorowań na trąd.
Nazwa
Ośrodka Jeevodaya oznacza „świt życia”. „To miejsce jest jak jutrzenka, świt
nowego życia dla ludzi pokrzywdzonych dwojako: przez chorobę i ludzi –
mówi pani Helena. Tutaj chorzy na trąd dowiadują się, że okaleczenie przez
chorobę nie jest równoznaczne z utratą wartości osobistej, że nie
przestają być ludźmi użytecznymi, potrzebnymi, kochanymi – przez Pana Boga
i bliźnich”.
Założycielami
Ośrodka Jeevodaya (w 1969 roku) byli polscy misjonarze: o. Adam Wiśniewski,
pallotyn, kapłan i lekarz oraz s. Barbara Jacenta Birczyńska, michalitka, pielęgniarka.
Dr
Helena Pyz od 25 lat kontynuuje dzieło swoich rodaków. Należy wspomnieć, że ona
sama w 10. roku życia przeszła chorobę Heinego – Medina, na skutek czego przez
wiele lat posługiwała się w chodzeniu kulami łokciowymi, a od 2011 roku porusza
się na wózku inwalidzkim. To jednak nie zatrzymało jej misyjnego zaangażowania
i pełnego poświęcenia posługiwania ludziom dotkniętym trądem i wieloma innymi schorzeniami.
Wraz z zespołem przyuczonych przez siebie paramedyków rocznie udziela
około 10.000 porad lekarskich, w tym wykonuje drobne zabiegi medyczne.
Podczas swojej pracy wykryła i podjęła leczenie 7.000 nowych przypadków
trądu. Jest też jedynym lekarzem dla kilkunastu tysięcy trędowatych
z okaleczeniami, którzy nie mają możliwości leczenia się gdzie indziej.
W prowadzonej przez Ośrodek szkole uczy się i mieszka w internacie
500 dzieci z rodzin osób naznaczonych trądem. Dr Pyz zajmuje się zarówno
pracą lekarską, jak i organizacją finansowania placówki działającej
całkowicie charytatywnie. Dla mieszkańców Ośrodka Jeevodaya, szczególnie
dzieci, jest wychowawcą, przyjacielem, lekarzem. Większość mieszkańców
i pacjentów nazywa ją słowem Mami.
Początki
nie były łatwe. Nieznajomość miejscowego języka, zupełnie inna kultura,
podziały kastowe i choroba, o której wiedziała tyle, ile przed wyjazdem
wyczytała z... encyklopedii. Brakowało jej pieniędzy, a głód zaglądał w oczy.
Przyjechała w 1989 roku zastąpić polskiego pallotyna ks. Adama Wiśniewskiego,
jednak nie zdążyła go już poznać, zmarł przed jej przyjazdem. Ośrodek chylił
się ku upadkowi. Ks. Adam najtrudniejsze chwile przetrwał dzięki poświęceniu
trędowatych, którzy pracowali razem z nim. Na nich postawiła też doktor Helena,
która z uporem powtarza niedowiarkom, że nie ma lepszych współpracowników, jak
ludzie, którzy przeszli przez trąd. Nie boją się dotknąć chorych i znają realia
życia z tą chorobą. Hinduski lekarz czy pielęgniarz nie dotknąłby trędowatych w
obawie, że inni pacjenci nie przyjdą się do nich leczyć.
Trąd
to w Indiach jest coś więcej niż choroba. To stygmat, który sprawia, że jeśli
nawet należysz
do najwyższej kasty, gdy zachorujesz, stajesz się najgorszym, niedotykalnym.
Nawet
hinduski ksiądz ma często opory, by z takimi ludźmi pracować. Takie obawy miał
w sobie ks. Abraham, pochodzący z wysoko postawionej rodziny hinduskiej. „Kiedy
mój ojciec dowiedział się, że przełożeni wysyłają mnie do Jeevodaya był
przerażony – wspomina. Tata mówił: Wszystko, tylko nie trędowaci! Ja sam się
strasznie bałem, ale pojechałem. Kiedy zobaczyłem, że wychodzi mi naprzeciw,
opierając się na kulach, dr Helena, i wita mnie z charakterystycznym dla siebie
uśmiechem, to pomyślałem: skoro ta niepełnosprawna kobieta z
dalekiej Polski przejechała do tych ludzi, jak ja mogę stąd uciec?...”. Został
i przez lata wspólnie kierowali ośrodkiem.
Obecnie
w uznanej przez państwo i stojącej na bardzo wysokim poziomie szkole, naukę od
przedszkola po liceum pobiera ponad 500 dzieci. Są wśród nich coraz częściej
nie tylko dzieci z rodzin trędowatych, ale nawet ze zdrowych. Wykształcenie to
przepustka do lepszego życia.
Ośrodek
Jeevodaya to także tętniące życiem ambulatorium i różne warsztaty,
ponieważ rehabilitacja odbywa się przez pracę. „Nie wystarczy dawać, ale trzeba
też wymagać – opowiada dr Helena Pyz. Zrozumiałam to, kiedy opiekowałam się
ciężko okaleczoną trądem Videshani. Nie chciała jeść, widać było, że nie
chciała żyć. Kiedyś musiałam zająć się pacjentką w dużo cięższym od niej stanie
i poprosiłam: «Videshani, przynieś mi wody». Nastąpiła w niej zmiana, pojawił
się uśmiech. Po raz pierwszy od lat poczuła się komuś potrzebna. Dziś swymi
kikutami dłoni chętnie pracuje przy przebieraniu ryżu”. To jedna z lekcji Jeevodaya:
trzeba pokazać tym ludziom, że są potrzebni.
Jednak
nie brakuje też porażek. Doskonale uczący się Santosh po skończeniu 7 klasy nie
wrócił po wakacjach. Został z niewidomą, trędowatą matką i zaczął z nią żebrać
na ulicy...
Ośrodek,
który prowadzi dr Helena Pyz jest katolicki, ale zdecydowaną większość uczniów
i pracowników stanowią wyznawcy hinduizmu. Codzienna Msza św. i różaniec
gromadzą na modlitwie w miejscowym kościele ludzi różnych religii: katolików,
protestantów, hinduistów i muzułmanów. Uczniowie wyjeżdżający na wakacje czy do
rodziny przychodzą do doktor Heleny pożegnać się, w hinduskim geście składają
ręce jak do modlitwy i chylą przed nią czoło, a ona robi im krzyżyk. Kiedy
pytam ją o to, mówi: „Wiedzą do kogo przychodzą. Daję im to, co mam
najlepszego”. Co wieczór taki sam znak krzyża robi na czole Patrycji – Savitri,
hinduski którą przed 16 laty uratowała przed śmiercią głodową. Patrycja na szyi
nosi krzyżyk, który dostała od swej przyjaciółki, też hinduistki. O tym jaką
religię wybrać zadecyduje jak dorośnie.
„Są
dzieci, których nie uratowałam i to powoduje ból, ale nie przekreśla słów Matki
Teresy z Kalkuty: „Jeśli uratujesz jedno dziecko, to tak jakbyś uratował cały
świat” – mówi polska lekarka nazywana popularnie Mami czyli Mamą z Jeevodaya.
„Przez
te wszystkie lata pomagały mi bardzo słowa z Ewangelii: «Jeżeli zostawisz ojca
i matkę to zyskujesz stokroć więcej»” – mówi i dodaje z uśmiechem. „Choć
świadomie zrezygnowałam z macierzyństwa mam… ponad 500 dzieci. Dlatego też
kiedy słyszę te wszystkie „ochy” i „achy” na swój temat, jak to się poświęcam i
jak jestem wspaniała, to sobie myślę, że to ciężka przesada. Ja zyskuję dużo więcej
niż daję!”.
Do
grona polskich misjonarzy oddanych posłudze chorym na trąd należą także franciszkanka
szpitalna s. Stefania Gembalczyk, która założyła małą przychodnię dla trędowatych
w Indiach, czy józefitka s. Noemi Swoboda , która założyła szpitalik w Kongo
.
Drodzy
bracia i siostry! Papież Franciszek w adhortacji „Ewangelii Gaudium” pięknie
pisze: „Aby dzielić życie z ludźmi i dać siebie ofiarnie, musimy także uznać,
że każda osoba jest godna naszego poświęcenia. Nie ze względu na wygląd
fizyczny, na zdolności, na język, na mentalność albo ze względu na przyjemność,
jaką może nam sprawić, ale dlatego, że jest dziełem Boga, Jego stworzeniem. On
ją stworzył na swój obraz i w jakiejś mierze jest ona odbiciem Jego chwały.
Każdy człowiek jest przedmiotem nieskończonej czułości Pana i zamieszkuje On w
jego życiu. Jezus Chrystus przelał swoją cenną krew na krzyżu za tę osobę.
Niezależnie od jakichkolwiek pozorów, każdy (…) zasługuje na naszą miłość i
nasze poświęcenie. Stąd jeśli uda mi się pomóc żyć lepiej jednej jedynej
osobie, to już wystarczy, aby uzasadnić dar mojego życia. (…) Osiągamy pełnię,
gdy łamiemy bariery, a nasze serce napełnia się twarzami i imionami!”.
W
innym miejscu adhortacji Ojciec Święty pisze: „Ewangelia zachęca nas zawsze, by
podejmować ryzyko spotkania z twarzą drugiego człowieka, z jego fizyczną
obecnością stawiającą pytania, z jego bólem i jego prośbami, stale ramię w
ramię. Prawdziwa wiara w Syna Bożego, który przyjął ciało, jest nieodłączna od
daru z siebie, od przynależności do wspólnoty, od służby (…). Syn Boży przez
swoje wcielenie zachęcił nas do rewolucji czułości”.
Innym
razem papież powiedział: „Czy uważamy, że Wcielenie Jezusa jest jedynie faktem
z przeszłości, który nas osobiście nie angażuje? Wierzyć w Jezusa znaczy dać Mu
nasze ciało z pokorą i odwagą Maryi, aby mógł On nadal mieszkać pośród ludzi.
Oznacza dać Mu nasze ręce, żeby okazać czułość maluczkim i ubogim; nasze ręce,
by wychodzić na spotkanie braciom; nasze ramiona, aby wspierać słabych…”.
Drodzy
Moi! Dzisiaj Jezus Miłosierny przechodzi drogą naszego życia, jak kiedyś nad
brzegiem Jeziora Galilejskiego i mówi z miłością do każdego z nas: „Pójdźcie za
Mną, a uczynię was rybakami ludzi”. Potrzebuję was, aby nadal głosić Ewangelię i
leczyć wszelkie choroby i wszelkie słabości wśród ludu. Amen.
o.
Piotr O. Carm.
|